Ostatnie lekcje tego dnia minęły nadzwyczaj
szybko. Punktualnie o 15, wszyscy, którzy odbywali karę mieli się stawić przed
drzwiami „piwnicy”. Pomieszczenie to nie nazywało się tak tylko dlatego, że
mieściło się w podziemiach szkoły, ale również było miejscem, gdzie składowano
wszystko, co nie było potrzebne w klasach. Tym oto sposobem oprócz starych
instrumentów dętych, można tam było znaleźć sflaczałe piłki do kosza i pęknięte
probówki.
O tej porze dnia, w szkole zostali tylko uczniowie ostatnich klas, przygotowujący się do egzaminów. Młodsi, wyszli jak najszybciej, kiedy tylko zabrzmiał dzwonek. Nie mieli ochoty siedzieć w dusznych pomieszczeniach, kiedy mogli być w domach lub kawiarniach, gdzie była k l i m a t y z a c j a.
Dustin musiał wrócić się do szatni po swoją torbę. Kiedy wszedł do małej klitki, gdzie na równoległych do drzwi ścianach wisiały szafki, uderzył go niesamowity odór. Zapach męskich skarpetek i starych dezodorantów, nie był perfumami, które chciałoby się dać dziewczynie w prezencie na Gwiazdkę. Chłopak podszedł do swojej szafki i nie spodziewał się zastać tego, co tam zobaczył. Jego normalne rzeczy były wysmarowane pastą do zębów i wywrócone na lewą stronę. Fotografie, na których chłopcy uśmiechali się po wygranym meczu, mały zamazaną czarnym mazakiem jedną twarz – twarz Dustina. Jego niedawni koledzy postarali się, aby poczuł co znaczy „narazić się na gniew drużyny futbolowej”.
Dustin nie mógł nawet znaleźć swojej torby z logo drużyny, mimo że za nią zapłacił. Po pięciu minutach grzebania w koszu rzeczy znalezionych, którego asortyment uzupełniał się po każdym meczu i nigdy nie wracał do prawowitych właścicieli (zawodnicy i cheerleaderki brali co lepsze „łupy”, a reszta lądowała na dnie owego kosza) Dustin wyciągnął mały plecaczek, do którego ledwo mógł włożyć swoje ogromne adidasy. No cóż – pomyślał – musi wystarczyć.
Blondyn spakował swoje brudne rzeczy i inne pamiątki, po latach spędzonych na graniu w futbol. Bardzo chciał wyjść niezauważony, pragnął nie narażać się na więcej kpin ze strony drużyny. Wyszedł z szatni i jedyną drogą, którą można było wydostać się na zewnątrz, powędrował na świeże powietrze.
Dustin, idąc tuż przy krawędzi boiska, zerknął kątem oka na trenujących chłopaków. Każdy miał po metr dziewięćdziesiąt wzrostu i budowę Adonisa. Niektórzy patrzyli się na niego podejrzliwie, inni udawali, że go nie widzą. Przypomniał mu to dzień, w którym dostał się do drużyny.
Zawsze interesował go futbol, więc kiedy usłyszał, że będzie nabór do drużyny, nie wahał się ani chwili. Jednak, w momencie, kiedy stanął na środku boiska, wśród innych nowicjuszy zaczął żałować swojej decyzji. Starsi i wyżsi koledzy mierzyli go podejrzliwym wzrokiem, a inni udawali, że nie widzą jedynego pierwszoroczniaka, który miał czelność starać się o miejsce w drużynie.
To była jedyna chwila w jego życiu, kiedy Dustin poczuł się mały i nic nie znaczący.
Następnie przyszedł czas na ćwiczenia, coś w czym miał pewność, że jest dobry. Patrząc na współkandydatów, utwierdził się w przekonaniu, że będzie w drużynie.
Wtedy nie przewidywał jednak, że w ten sposób skończy się jego kariera.
O tej porze dnia, w szkole zostali tylko uczniowie ostatnich klas, przygotowujący się do egzaminów. Młodsi, wyszli jak najszybciej, kiedy tylko zabrzmiał dzwonek. Nie mieli ochoty siedzieć w dusznych pomieszczeniach, kiedy mogli być w domach lub kawiarniach, gdzie była k l i m a t y z a c j a.
Dustin musiał wrócić się do szatni po swoją torbę. Kiedy wszedł do małej klitki, gdzie na równoległych do drzwi ścianach wisiały szafki, uderzył go niesamowity odór. Zapach męskich skarpetek i starych dezodorantów, nie był perfumami, które chciałoby się dać dziewczynie w prezencie na Gwiazdkę. Chłopak podszedł do swojej szafki i nie spodziewał się zastać tego, co tam zobaczył. Jego normalne rzeczy były wysmarowane pastą do zębów i wywrócone na lewą stronę. Fotografie, na których chłopcy uśmiechali się po wygranym meczu, mały zamazaną czarnym mazakiem jedną twarz – twarz Dustina. Jego niedawni koledzy postarali się, aby poczuł co znaczy „narazić się na gniew drużyny futbolowej”.
Dustin nie mógł nawet znaleźć swojej torby z logo drużyny, mimo że za nią zapłacił. Po pięciu minutach grzebania w koszu rzeczy znalezionych, którego asortyment uzupełniał się po każdym meczu i nigdy nie wracał do prawowitych właścicieli (zawodnicy i cheerleaderki brali co lepsze „łupy”, a reszta lądowała na dnie owego kosza) Dustin wyciągnął mały plecaczek, do którego ledwo mógł włożyć swoje ogromne adidasy. No cóż – pomyślał – musi wystarczyć.
Blondyn spakował swoje brudne rzeczy i inne pamiątki, po latach spędzonych na graniu w futbol. Bardzo chciał wyjść niezauważony, pragnął nie narażać się na więcej kpin ze strony drużyny. Wyszedł z szatni i jedyną drogą, którą można było wydostać się na zewnątrz, powędrował na świeże powietrze.
Dustin, idąc tuż przy krawędzi boiska, zerknął kątem oka na trenujących chłopaków. Każdy miał po metr dziewięćdziesiąt wzrostu i budowę Adonisa. Niektórzy patrzyli się na niego podejrzliwie, inni udawali, że go nie widzą. Przypomniał mu to dzień, w którym dostał się do drużyny.
Zawsze interesował go futbol, więc kiedy usłyszał, że będzie nabór do drużyny, nie wahał się ani chwili. Jednak, w momencie, kiedy stanął na środku boiska, wśród innych nowicjuszy zaczął żałować swojej decyzji. Starsi i wyżsi koledzy mierzyli go podejrzliwym wzrokiem, a inni udawali, że nie widzą jedynego pierwszoroczniaka, który miał czelność starać się o miejsce w drużynie.
To była jedyna chwila w jego życiu, kiedy Dustin poczuł się mały i nic nie znaczący.
Następnie przyszedł czas na ćwiczenia, coś w czym miał pewność, że jest dobry. Patrząc na współkandydatów, utwierdził się w przekonaniu, że będzie w drużynie.
Wtedy nie przewidywał jednak, że w ten sposób skończy się jego kariera.
∞
Martin stał przed drzwiami piwnicy.
Odetchnął głęboko i nacisnął klamkę. Drzwi nie chciały ustąpić, więc musiał je
lekko popchnąć ramieniem. Otworzyły się, skrzypiąc tak głośno, że z powodzeniem
mogłyby obudzić umarłego.
W środku siedziała tylko Abby, która czytała „Wiecznie Żywego” Isaaca Mariona. Podniosła wzrok znad książki, ale gdy tylko spostrzegła Martina, wróciła do czytania.
Martin usiadł w ławce obok, zrzucając z łoskotem z ramienia torbę sportową, w której były żaby. Na stoliku przed sobą położył plecak, do którego przypięta była deskorolka.
- Więc znowu się spotykamy. – zaczął rozmowę.
- Podstawowa zasada gramatyki: nie zaczynamy zdania od „więc”. – powiedziała Abby nie odrywając oczu od książki.
- Tak jest, proszę pani. – odparł Martin, nieudolnie udając salutowanie.
Abby zaśmiała się i odłożyła na stolik swoją lekturę.
- Nie mów do mnie „proszę pani”, bo czuję się starsza niż jestem. Nienawidzę kiedy dzieciaki tak do mnie mówią.
- Dzieciaki? – zapytał, patrząc na nią spod przymrużonych powiek – Chyba nie powiesz mi, że jesteś matką?
- Pomyśl czasem: czy mówisz do swojej mamy per „proszę pani”? – odpowiedziała, nadal śmiejąc się, a po chwili dodała nie czekając na odpowiedź – No właśnie. Używanie mózgu nie boli.
Martin uśmiechnął się krzywo i swoim charakterystycznym gestem przeczesał włosy.
- Dorabiam sobie pracując jako opiekunka do dzieci. Muszę skądś brać kasę na drobne wydatki. – odezwała się Abby. Wskazała głową w stronę sportowej torby i powiedziała – Wypuściłeś je?
- Co do jednej. Zrobiłem to nad tym stawem, tuż przy parku. I uprzedzając twoje następne pytanie – nikt mnie nie widział.
Abby uśmiechnęła się, bardziej do siebie niż do Martina, ale jemu ten uśmiech i tak się spodobał.
Kiedy tak trwali w ciszy, każde zajęte swoimi myślami, drzwi otworzyły się z hukiem i w progu stanął wysoki, ciemnowłosy chłopak z gitarą w ręce. Jego czarne spodnie, skórzana kurtka i glany były zdecydowanie za ciepłym strojem na pogodę, która panowała teraz na dworze.
Nieznajomy zmierzył wzrokiem swoich brązowych oczu najpierw Abby, a następnie Martina. Kiedy tak na siebie patrzyli, przemknęła między nimi niewidzialna iskra, a ich twarze zastygły w wyrazie zaskoczenia.
- Lou? – wydukał Martin – Co ty tu robisz?
- Chodzę do tej szkoły idioto. No i wpadłem w kłopoty, jakbyś nie widział. – odpowiedział Louis.
Martin gwałtownie wstał z krzesła i podszedł w stronę nowoprzybyłego chłopaka z zaciśniętymi pięściami. Ten drugi odstawił gitarę na bok i napiął wszystkie mięśnie. Jeszcze tego brakowało – pomyślała Abby – bójki w kozie!
Potem stało się coś, czego blondynka się nie spodziewała. W pierwszym odruchu pomyślała, że coś jej się przywidziało i zamrugała gwałtownie oczami.
Martin i Louis zamiast skoczyć sobie do gardeł, uścisnęli się serdecznie i klepiąc się po plecach, mówili „kopę lat”.
- Wy się znacie? – zapytała Abby, nadal niedowierzając temu co widzi.
- No jasne, gdzie moje maniery! – powiedział Martin, strzelając sobie teatralnym gestem w czoło. – Abby, poznaj mojego byłego sąsiada i kumpla z dzieciństwa Louisa. Lou, poznaj proszę tą uroczą damę Abigail, bo takie jest twoje pełne imię, prawda?
- Tak, ale nigdy więcej mnie tak nie nazywaj. – odpowiedziała przez zaciśnięte zęby.
Martin miał już zaprotestować, kiedy znowu otworzyły się drzwi. Dobrze zbudowany blondyn, który właśnie wszedł, sprawiał wrażenie, jakby drzwi nie stanowiły dla niego najmniejszej przeszkody. Burknął jakieś „cześć” i natychmiast usiadł w najdalszym kącie klasy, uporczywie gapiąc się w swój pulpit.
- Przyjemniaczek – szepnął Martin – ale przynajmniej mam…
Nie zdążył dokończyć zdania, ponieważ do klasy weszła nauczycielka, która miała ich pilnować. Pani Wisconsin, stara anglistka, usiadła przy biurku i powiedziała spokojnym głosem:
- Żadnego gadania, jedzenia, picia, spania i przeszkadzania mi w lekturze. Całą swoją karę spędzicie na napisaniu pracy na temat „Dlaczego znalazłem się w kozie i jak mogłem tego uniknąć”. Wasz esej ma zająć dziesięć stron. No już, do roboty!
Następnie usiadła i zagłębiła się w lekturze. Nie pozostało im nic innego, jak wyjąć kartki i zacząć pisać dziesięciostronicowe wypracowanie na durny temat.
Kiedy Abby kończyła pierwszy akapit na temat brutalności szkoły wobec niewinnych żab, drzwi otworzyły się po raz ostatni. Do klasy weszła piękna, wysoka dziewczyna. Wyglądała jakby wyszła z magazynu dla bogaczy – jej czekoladowobrązowe loki układały się w idealne pukle, a szczupłe, opalone nogi były idealnie wyeksponowane w krótkich spodenkach. Jej ciemnoniebieskie oczy spoczęły na chłopaku, który siedział w kącie. Dziewczyna uśmiechnęła się promiennie do niego, a blondyn odwzajemnił to nieśmiałym podniesieniem kącików ust.
- Panno Anderson, czy nikt nie nauczył pani, że nie należy się spóźniać. Siadaj i pisz wypracowanie o tym jak się tu znalazłaś. – powiedziała pani Wisconsin, patrząc na nią surowo.
- Przepraszam do już się nie powtórzy. – dziewczyna podeszła do wysokiego blondyna i szepnęła do niego coś, czego Abby, Martin i Louis nie mogli dosłyszeć.
Abby i Louis nachylili się w stronę Martina i w tym samym momencie szepnęli:
- Kim ona jest?
A Martin uśmiechnął się nieprzytomnie i powiedział:
- To Julie Anderson, najpopularniejsza dziewczyna w szkole. Każdy chłopak chciałby być jej facetem, a każda dziewczyna jej przyjaciółką. Nie rozumiem jednego – jak ona tu trafiła?
W środku siedziała tylko Abby, która czytała „Wiecznie Żywego” Isaaca Mariona. Podniosła wzrok znad książki, ale gdy tylko spostrzegła Martina, wróciła do czytania.
Martin usiadł w ławce obok, zrzucając z łoskotem z ramienia torbę sportową, w której były żaby. Na stoliku przed sobą położył plecak, do którego przypięta była deskorolka.
- Więc znowu się spotykamy. – zaczął rozmowę.
- Podstawowa zasada gramatyki: nie zaczynamy zdania od „więc”. – powiedziała Abby nie odrywając oczu od książki.
- Tak jest, proszę pani. – odparł Martin, nieudolnie udając salutowanie.
Abby zaśmiała się i odłożyła na stolik swoją lekturę.
- Nie mów do mnie „proszę pani”, bo czuję się starsza niż jestem. Nienawidzę kiedy dzieciaki tak do mnie mówią.
- Dzieciaki? – zapytał, patrząc na nią spod przymrużonych powiek – Chyba nie powiesz mi, że jesteś matką?
- Pomyśl czasem: czy mówisz do swojej mamy per „proszę pani”? – odpowiedziała, nadal śmiejąc się, a po chwili dodała nie czekając na odpowiedź – No właśnie. Używanie mózgu nie boli.
Martin uśmiechnął się krzywo i swoim charakterystycznym gestem przeczesał włosy.
- Dorabiam sobie pracując jako opiekunka do dzieci. Muszę skądś brać kasę na drobne wydatki. – odezwała się Abby. Wskazała głową w stronę sportowej torby i powiedziała – Wypuściłeś je?
- Co do jednej. Zrobiłem to nad tym stawem, tuż przy parku. I uprzedzając twoje następne pytanie – nikt mnie nie widział.
Abby uśmiechnęła się, bardziej do siebie niż do Martina, ale jemu ten uśmiech i tak się spodobał.
Kiedy tak trwali w ciszy, każde zajęte swoimi myślami, drzwi otworzyły się z hukiem i w progu stanął wysoki, ciemnowłosy chłopak z gitarą w ręce. Jego czarne spodnie, skórzana kurtka i glany były zdecydowanie za ciepłym strojem na pogodę, która panowała teraz na dworze.
Nieznajomy zmierzył wzrokiem swoich brązowych oczu najpierw Abby, a następnie Martina. Kiedy tak na siebie patrzyli, przemknęła między nimi niewidzialna iskra, a ich twarze zastygły w wyrazie zaskoczenia.
- Lou? – wydukał Martin – Co ty tu robisz?
- Chodzę do tej szkoły idioto. No i wpadłem w kłopoty, jakbyś nie widział. – odpowiedział Louis.
Martin gwałtownie wstał z krzesła i podszedł w stronę nowoprzybyłego chłopaka z zaciśniętymi pięściami. Ten drugi odstawił gitarę na bok i napiął wszystkie mięśnie. Jeszcze tego brakowało – pomyślała Abby – bójki w kozie!
Potem stało się coś, czego blondynka się nie spodziewała. W pierwszym odruchu pomyślała, że coś jej się przywidziało i zamrugała gwałtownie oczami.
Martin i Louis zamiast skoczyć sobie do gardeł, uścisnęli się serdecznie i klepiąc się po plecach, mówili „kopę lat”.
- Wy się znacie? – zapytała Abby, nadal niedowierzając temu co widzi.
- No jasne, gdzie moje maniery! – powiedział Martin, strzelając sobie teatralnym gestem w czoło. – Abby, poznaj mojego byłego sąsiada i kumpla z dzieciństwa Louisa. Lou, poznaj proszę tą uroczą damę Abigail, bo takie jest twoje pełne imię, prawda?
- Tak, ale nigdy więcej mnie tak nie nazywaj. – odpowiedziała przez zaciśnięte zęby.
Martin miał już zaprotestować, kiedy znowu otworzyły się drzwi. Dobrze zbudowany blondyn, który właśnie wszedł, sprawiał wrażenie, jakby drzwi nie stanowiły dla niego najmniejszej przeszkody. Burknął jakieś „cześć” i natychmiast usiadł w najdalszym kącie klasy, uporczywie gapiąc się w swój pulpit.
- Przyjemniaczek – szepnął Martin – ale przynajmniej mam…
Nie zdążył dokończyć zdania, ponieważ do klasy weszła nauczycielka, która miała ich pilnować. Pani Wisconsin, stara anglistka, usiadła przy biurku i powiedziała spokojnym głosem:
- Żadnego gadania, jedzenia, picia, spania i przeszkadzania mi w lekturze. Całą swoją karę spędzicie na napisaniu pracy na temat „Dlaczego znalazłem się w kozie i jak mogłem tego uniknąć”. Wasz esej ma zająć dziesięć stron. No już, do roboty!
Następnie usiadła i zagłębiła się w lekturze. Nie pozostało im nic innego, jak wyjąć kartki i zacząć pisać dziesięciostronicowe wypracowanie na durny temat.
Kiedy Abby kończyła pierwszy akapit na temat brutalności szkoły wobec niewinnych żab, drzwi otworzyły się po raz ostatni. Do klasy weszła piękna, wysoka dziewczyna. Wyglądała jakby wyszła z magazynu dla bogaczy – jej czekoladowobrązowe loki układały się w idealne pukle, a szczupłe, opalone nogi były idealnie wyeksponowane w krótkich spodenkach. Jej ciemnoniebieskie oczy spoczęły na chłopaku, który siedział w kącie. Dziewczyna uśmiechnęła się promiennie do niego, a blondyn odwzajemnił to nieśmiałym podniesieniem kącików ust.
- Panno Anderson, czy nikt nie nauczył pani, że nie należy się spóźniać. Siadaj i pisz wypracowanie o tym jak się tu znalazłaś. – powiedziała pani Wisconsin, patrząc na nią surowo.
- Przepraszam do już się nie powtórzy. – dziewczyna podeszła do wysokiego blondyna i szepnęła do niego coś, czego Abby, Martin i Louis nie mogli dosłyszeć.
Abby i Louis nachylili się w stronę Martina i w tym samym momencie szepnęli:
- Kim ona jest?
A Martin uśmiechnął się nieprzytomnie i powiedział:
- To Julie Anderson, najpopularniejsza dziewczyna w szkole. Każdy chłopak chciałby być jej facetem, a każda dziewczyna jej przyjaciółką. Nie rozumiem jednego – jak ona tu trafiła?
______________________________________
Jakieś teorie jak Julie mogła trafić do kozy? Jak, wg Was potoczą się dalsze losy?
Zapraszam do aktywnego czytania i komentowania :)
Supeeer ^^ Już nie mogę doczekać się następnego rozdziału :)) Kocham to opowiadanie <333
OdpowiedzUsuńpisz pisz, bo czekam :)
OdpowiedzUsuńTak myślałam, że ostatnia z 5 to będzie dziewczyna, pewnie jakaś z popularsów ;) jestem ciekawa dalszych losów :) i mam pewne domysły co to tego co dalej będzie się działo ;)
Zostałaś nominowana do Libster Blog Away więcej informacji u mnie w zakładce: "Libster Blog Away"
OdpowiedzUsuńhttp://powrotdoprzeslosci.blogspot.com/p/liebster-blog-award.html
*,*
OdpowiedzUsuń+ Zapraszam http://uwierz-w-marzenia-bedzie-dobrze.blogspot.com/
Jejku, to jest świetne :3 Już pierwsze rozdziały zaczynają zaciekawiać a tak w ogóle to pierwszy raz czytam jakiegoś bloga o zombie, ale myślę, że nie będzie to błędem xD Strasznie się cieszę, że tu trafiłam, bo Twój styl pisania jest wręcz... przykładem dla mnie :D Piszesz tak lekko i przyjemnie się to czyta, nawet nie zauważyłam kiedy skończył się rozdział ;c
OdpowiedzUsuńA co do Julie... może malowała paznokcie na lekcji xD ? Oh, a Martin taki słodki się wydaje c; Te włosy aż chciałoby się poczochrać ;_;
Weny!
[www.miranda-ellie-johansson.blogspot.com]