czwartek, 27 lutego 2014

Rozdział IV

  Jedynym dźwiękiem, który dał się słyszeć, był odgłos tykającego zegara. Pani Wisconsin uważała, że dostała najgorsze zajęcie z możliwych – pilnowanie uczniów w kozie. Przeważnie na trzy godziny spokoju wystarczało zadanie pracy pisemnej, każdy zajmował się sobą i nie zawracał głowy pani Wisconsin. Jednak ta piątka była inna, poważnie potraktowała prośbę nauczycielki tylko jedna osoba. 
    Abby zacięcie pisała swój esej. Sprawiała wrażenie, jakby pisanie nie sprawiało jej żadnej trudności, a słowa same przelewały się na papier. Zdążyła już zapisać dwie strony drobnym drukiem. 
    Inni natomiast w ogóle się nie przejęli zadaniem, które mieli do wykonania. Martin, osoba, która regularnie bywała w kozie, zrobił to, co robił zwykle, gdy tu przychodził – na kawałku papieru szkicował wzory, które później pojawiały się na jego ukochanych deskorolkach. 
    Louis delikatnie wybijał knykciami rytm, a następnie zapisywał nuty. Odgłosy uderzania o ławkę były takie ciche, że słyszał je tylko siedzący obok Martin, a Louis nie dostał upomnienia o zakłócanie ciszy od pani Wisconsin. 
    Dustin, barczysty blondyn siedzący na końcu, patrzył się pustym wzrokiem w zegar, jakby chciał siłą woli sprawić, żeby wskazówki szybciej się poruszały.
    Najwięcej uwagi nauczycielki przyciągała dziewczyna, która się spóźniła. Plotki o urodzie Julie Anderson nie były wyssane z palca. Każdy jej najdrobniejszy ruch emanował niewymuszoną gracją. Kosmyki jej czekoladowych włosów układały się w idealne pukle, które ładnie podkreślały jej kształt twarzy. Różowa bluzka cały czas osuwała się, pokazując jej szczupłe ramiona. 
    Julie, czasem patrzyła się w stronę Dustina i posyłała mu tajemnicze uśmiechy. Resztę czasu spędzała na oglądaniu swoich idealnych paznokci. Dziewczyna oderwała wzrok od swoich dłoni i podniosła rękę do góry. Odezwała się melodyjnym głosem:
    - Pani profesor, czy mogłabym iść do toalety?
    Pani Wisconsin uniosła swoją głowę znad książki i spojrzała się niedowierzającym wzrokiem na Julie.
    - Panno Anderson, czy nie spóźniła się pani dostatecznie długo, aby mieć czas na pójście do toalety? – powiedziała z dezaprobatą. Widząc, że dziewczyna nie odpowiada, wróciła do czytania. – Możesz iść, ale masz wrócić za nie dłużej niż 5 minut. – westchnęła w końcu.
    Julie wstała i zaczęła się kierować w stronę drzwi. Przechodząc między stolikami, czuła, że zwróciła na siebie uwagę wszystkich chłopaków siedzących w tym pomieszczeniu.
    Dopiero odgłos zatrzaskiwanych drzwi odwrócił uwagę Abby od pisania eseju. Rozejrzała się dookoła co robią inni i nie małe było jej zdziwienie, kiedy się okazało, że tylko ona wzięła sobie do serca słowa nauczycielki. 
    - Dlaczego nic nie piszesz? – spytała się siedzącego najbliżej Martina.
    Chłopak wzruszył ramionami.
    - Po co? – odpowiedział – Myślisz, że ktoś to przeczyta? Ej, Abby obudź się! To nie jest lekcja, za to nie mogą wstawić ci ocen. 
    Abby puściła tą uwagę mimo uszu i wróciła do pisania, stwierdzając, że i tak nie ma nic lepszego do roboty. 
    Ciężka cisza, przerywana tylko tykaniem zegara znowu powróciła.


    - Ale w szkole jest cicho o tej porze dnia. – powiedziała Julie, siadając z powrotem na swoim miejscu. 
    - Młoda damo, proszę cię, zajmij swoje miejsce i wróć do swoich zajęć. Nie przeszkadzaj innym – odparła pani Wisconsin, nawet nie podnosząc wzroku znad swojej lektury. 
    Julie usiadła posłusznie na swoim miejscu, nie odzywając się ani słowem protestu. 
    Nagle powietrze rozdarł ogłuszający dźwięk. 
    Ten odgłos był słyszany tylko raz w roku, podczas ćwiczeń pożarowych. Teraz było jednak po lekcjach, czyli albo ktoś sobie robi żarty, albo szkoła naprawdę się pali. Dźwięk ten nie był dokładnie taki jaki był podczas ćwiczeń. Był przerywany krótkimi pauzami. 
    - Czy to znaczy – odezwała się Julie – że możemy już iść do domu?
    - Coś jest nie tak z tym dzwonkiem. – powiedziała Abby. 
    Miała rację, teraz dopiero wyraźnie było słychać, co ktoś chciał przekazać. 
    Trzy krótkie, trzy długie i znowu trzy krótkie. 
    S – O – S.
    Ktoś potrzebował pomocy.
    - Proszę pani, ktoś wysyła wyraźnie wołanie o pomoc. – powiedziała Abby, zapisując coś na kartce. – Trzy krótkie, trzy długie, trzy krótkie. Widzi pani? – dodała wymachując kartką, na której zapisała kropki i kreski. – Ktoś potrzebuje pomocy. Zobaczmy co się tam dzieje. 
    - Co to, to nie. Nikt z was skąd nie wyjdzie. Skąd mam wiedzieć, że to nie jest jakiś podstęp? – odparła nauczycielka. 
    - Jasne, nikt o zdrowych zmysłach nie wysyłałby takiego kodu dla żartu. – wtrącił Louis. – Pani Wisconsin, proszę się nie obrazić, ale jeśli tam na górze ktoś naprawdę potrzebuje pomocy, to może lepiej, żeby poszedł tam jakiś chłopak. 
    - W takim razie ja pójdę. 
    Wszystkie oczy zwróciły się w stronę blondyna, który odezwał się po raz pierwszy od momentu przekroczenia progu tego pomieszczenia. 
    - Nie przekonacie mnie. – odparła stanowczo pani Wisconsin. – Ja idę, a wy macie się stąd nie ruszać, zrozumiano? 
    Nie czekając na odpowiedź, wyszła przez drzwi. 
    - Nie powinna tam sama iść. – powiedział Louis, kiedy tylko zatrzasnęły się drzwi. – Ona jest staruszką, kto wie co jej się stanie. 
    - Da sobie radę – odrzekł Martin – w końcu ma za sobą trzydzieści lat pracy w zawodzie nauczyciela, więc nieważne co by się tam działo, ona poradzi sobie. Musiała się męczyć z pokoleniami niesfornych uczniów. 
    - Ja uważam – wtrąciła Julie – że powinien iść któryś z chłopców. 
    Abby stanęła na palcach, aby móc wyglądać przez małe okienko w drzwiach. Wpatrywała się intensywnie w ciemność, aż zobaczyła ruch na końcu korytarza. 
    - Ona chyba już wraca. – powiedziała cicho. – Tam coś się chyba dzieje.
    Pozostała czwórka podeszła do drzwi, aby również móc popatrzeć na korytarz. Nagle postać, która była na końcu zaczęła zbliżać się szybko, nienaturalnie szybko jak na poruszającą się powoli panią Wisconsin.  Coś szarego mignęło w końcu korytarza. 
    - Co tu się… - zaczęła Abby, ale nie dokończyła, bo głos ugrzązł jej w gardle. 
    Pani Wisconsin biegła ile sił w nogach, ale w połowie korytarza dogoniły ją trzy postacie. Byli szarzy jak popiół, a z ich zgniłozielonych ust ciekła czerwonawa ciecz. Wyciągnęły swoje palce w stronę starszej nauczycielki i zaciągnęły ją między siebie, tworząc zwarty krąg dookoła jej ciała. 
    Nagle rozległ się ogłuszający krzyk, a korytarz zalał się krwią. Trzy postacie pochyliły się nad biedną nauczycielką i rozbiły jej głowę, wydobywając ze środka różowawą galaretkę. 
    Mózg.
    Po kilku chwilach, postacie skończyły swe dzieło i oddaliły się w głąb korytarza, zostawiając zmasakrowane ciało. 
    Cała piątka – Martin, Abby, Louis, Dustin i Julie wpatrywali się w milczeniu w pozostałości rzezi, którą właśnie obejrzeli. Julie zgięła się w pół i osunęła się na kolana. Zaczęła szlochać, przerażające krzyki bezsilności rozrywały ciężką ciszę. Stojący najbliżej niej Louis położył ręce na jej ramionach i przyciągnął ją do siebie, szepcząc słowa pociechy. 
    Abby poczuła suchość w gardle, ale mimo to odezwała się łamiącym głosem:
    - Truposze – szepnęła – już jesteśmy martwi.
 

_______________
Jak się podobał nowy rozdział? Jak myślicie, co zrobią dalej? Czy wszyscy przeżyją?

Jeśli przeczytałaś/eś to skomentuj - dla Ciebie to kilka chwil, a dla mnie świadomość, że ktoś czyta moją twórczość :))


czwartek, 20 lutego 2014

Rozdział III

    Ostatnie lekcje tego dnia minęły nadzwyczaj szybko. Punktualnie o 15, wszyscy, którzy odbywali karę mieli się stawić przed drzwiami „piwnicy”. Pomieszczenie to nie nazywało się tak tylko dlatego, że mieściło się w podziemiach szkoły, ale również było miejscem, gdzie składowano wszystko, co nie było potrzebne w klasach. Tym oto sposobem oprócz starych instrumentów dętych, można tam było znaleźć sflaczałe piłki do kosza i pęknięte probówki.
    O tej porze dnia, w szkole zostali tylko uczniowie ostatnich klas, przygotowujący się do egzaminów. Młodsi, wyszli jak najszybciej, kiedy tylko zabrzmiał dzwonek. Nie mieli ochoty siedzieć w dusznych pomieszczeniach, kiedy mogli być w domach lub kawiarniach, gdzie była k l i m a t y z a c j a.
    Dustin musiał wrócić się do szatni po swoją torbę. Kiedy wszedł do małej klitki, gdzie na równoległych do drzwi ścianach wisiały szafki, uderzył go niesamowity odór. Zapach męskich skarpetek i starych dezodorantów, nie był perfumami, które chciałoby się dać dziewczynie w prezencie na Gwiazdkę. Chłopak podszedł do swojej szafki i nie spodziewał się zastać tego, co tam zobaczył. Jego normalne rzeczy były wysmarowane pastą do zębów i  wywrócone na lewą stronę. Fotografie, na których chłopcy uśmiechali się po wygranym meczu, mały zamazaną czarnym mazakiem jedną twarz – twarz Dustina. Jego niedawni koledzy postarali się, aby poczuł co znaczy „narazić się na gniew drużyny futbolowej”.
    Dustin nie mógł nawet znaleźć swojej torby z logo drużyny, mimo że za nią zapłacił. Po pięciu minutach grzebania w koszu rzeczy znalezionych, którego asortyment uzupełniał się po każdym meczu i nigdy nie wracał do prawowitych właścicieli (zawodnicy i cheerleaderki brali co lepsze „łupy”, a reszta lądowała na dnie owego kosza) Dustin wyciągnął mały plecaczek, do którego ledwo mógł włożyć swoje ogromne adidasy. No cóż – pomyślał – musi wystarczyć.
    Blondyn spakował swoje brudne rzeczy i inne pamiątki, po latach spędzonych na graniu w futbol. Bardzo chciał wyjść niezauważony, pragnął nie narażać się na więcej kpin ze strony drużyny. Wyszedł z szatni i jedyną drogą, którą można było wydostać się na zewnątrz, powędrował na świeże powietrze.
    Dustin, idąc tuż przy krawędzi boiska, zerknął kątem oka na trenujących chłopaków. Każdy miał po metr dziewięćdziesiąt wzrostu i budowę Adonisa. Niektórzy patrzyli się na niego podejrzliwie, inni udawali, że go nie widzą. Przypomniał mu to dzień, w którym dostał się do drużyny.
    Zawsze interesował go futbol, więc kiedy usłyszał, że będzie nabór do drużyny, nie wahał się ani chwili. Jednak, w momencie, kiedy stanął na środku boiska, wśród innych nowicjuszy zaczął żałować swojej decyzji. Starsi i wyżsi koledzy mierzyli go podejrzliwym wzrokiem, a inni udawali, że nie widzą jedynego pierwszoroczniaka, który miał czelność starać się o miejsce w drużynie.
    To była jedyna chwila w jego życiu, kiedy Dustin poczuł się mały i nic nie znaczący.
    Następnie przyszedł czas na ćwiczenia, coś w czym miał pewność, że jest dobry. Patrząc na współkandydatów, utwierdził się w przekonaniu, że będzie w drużynie.
    Wtedy nie przewidywał jednak, że w ten sposób skończy się jego kariera.


   Martin stał przed drzwiami piwnicy. Odetchnął głęboko i nacisnął klamkę. Drzwi nie chciały ustąpić, więc musiał je lekko popchnąć ramieniem. Otworzyły się, skrzypiąc tak głośno, że z powodzeniem mogłyby obudzić umarłego.
    W środku siedziała tylko Abby, która czytała „Wiecznie Żywego” Isaaca Mariona. Podniosła wzrok znad książki, ale gdy tylko spostrzegła Martina, wróciła do czytania.
    Martin usiadł w ławce obok, zrzucając z łoskotem z ramienia torbę sportową, w której były żaby. Na stoliku przed sobą położył plecak, do którego przypięta była deskorolka.
    - Więc znowu się spotykamy. – zaczął rozmowę.
    - Podstawowa zasada gramatyki: nie zaczynamy zdania od „więc”. – powiedziała Abby nie odrywając oczu od książki.
    - Tak jest, proszę pani. – odparł Martin, nieudolnie udając salutowanie.
    Abby zaśmiała się i odłożyła na stolik swoją lekturę.
    - Nie mów do mnie „proszę pani”, bo czuję się starsza niż jestem. Nienawidzę kiedy dzieciaki tak do mnie mówią.
    - Dzieciaki? – zapytał, patrząc na nią spod przymrużonych powiek – Chyba nie powiesz mi, że jesteś matką?
    - Pomyśl czasem: czy mówisz do swojej mamy per „proszę pani”? – odpowiedziała, nadal śmiejąc się, a po chwili dodała nie czekając na odpowiedź – No właśnie. Używanie mózgu nie boli.
    Martin uśmiechnął się krzywo i swoim charakterystycznym gestem przeczesał włosy.
    - Dorabiam sobie pracując jako opiekunka do dzieci. Muszę skądś brać kasę na drobne wydatki. – odezwała się Abby. Wskazała głową w stronę sportowej torby i powiedziała – Wypuściłeś je?
    - Co do jednej. Zrobiłem to nad tym stawem, tuż przy parku. I uprzedzając twoje następne pytanie – nikt mnie nie widział.
    Abby uśmiechnęła się, bardziej do siebie niż do Martina, ale jemu ten uśmiech i tak się spodobał.
    Kiedy tak trwali w ciszy, każde zajęte swoimi myślami, drzwi otworzyły się z hukiem i w progu stanął wysoki, ciemnowłosy chłopak z gitarą w ręce. Jego czarne spodnie, skórzana kurtka i glany były zdecydowanie za ciepłym strojem na pogodę, która panowała teraz na dworze.
    Nieznajomy zmierzył wzrokiem swoich brązowych oczu najpierw Abby, a następnie Martina. Kiedy tak na siebie patrzyli, przemknęła między nimi niewidzialna iskra, a ich twarze zastygły w wyrazie zaskoczenia.
    - Lou? – wydukał Martin – Co ty tu robisz?
    - Chodzę do tej szkoły idioto. No i wpadłem w kłopoty, jakbyś nie widział. – odpowiedział Louis.
    Martin gwałtownie wstał z krzesła i podszedł w stronę nowoprzybyłego chłopaka z zaciśniętymi pięściami. Ten drugi odstawił gitarę na bok i napiął wszystkie mięśnie. Jeszcze tego brakowało – pomyślała Abby – bójki w kozie!
    Potem stało się coś, czego blondynka się nie spodziewała. W pierwszym odruchu pomyślała, że coś jej się przywidziało i zamrugała gwałtownie oczami.
    Martin i Louis zamiast skoczyć sobie do gardeł, uścisnęli się serdecznie i klepiąc się po plecach, mówili „kopę lat”.
    - Wy się znacie? – zapytała Abby, nadal niedowierzając temu co widzi.
    - No jasne, gdzie moje maniery! – powiedział Martin, strzelając sobie teatralnym gestem w czoło. – Abby, poznaj mojego byłego sąsiada i kumpla z dzieciństwa Louisa. Lou, poznaj proszę tą uroczą damę Abigail, bo takie jest twoje pełne imię, prawda?
    - Tak, ale nigdy więcej mnie tak nie nazywaj. – odpowiedziała przez zaciśnięte zęby.
    Martin miał już zaprotestować, kiedy znowu otworzyły się drzwi. Dobrze zbudowany blondyn, który właśnie wszedł, sprawiał wrażenie, jakby drzwi nie stanowiły dla niego najmniejszej przeszkody. Burknął jakieś „cześć” i natychmiast usiadł w najdalszym kącie klasy, uporczywie gapiąc się w swój pulpit.
    - Przyjemniaczek – szepnął Martin – ale przynajmniej mam…
    Nie zdążył dokończyć zdania, ponieważ do klasy weszła nauczycielka, która miała ich pilnować. Pani Wisconsin, stara anglistka, usiadła przy biurku i powiedziała spokojnym głosem:
    - Żadnego gadania, jedzenia, picia, spania i przeszkadzania mi w lekturze. Całą swoją karę spędzicie na napisaniu pracy na temat „Dlaczego znalazłem się w kozie i jak mogłem tego uniknąć”. Wasz esej ma zająć dziesięć stron. No już, do roboty!
    Następnie usiadła i zagłębiła się w lekturze. Nie pozostało im nic innego, jak wyjąć kartki i zacząć pisać dziesięciostronicowe wypracowanie na durny temat.
    Kiedy Abby kończyła pierwszy akapit na temat brutalności szkoły wobec niewinnych żab, drzwi otworzyły się po raz ostatni. Do klasy weszła piękna, wysoka dziewczyna. Wyglądała jakby wyszła z magazynu dla bogaczy – jej czekoladowobrązowe loki układały się w idealne pukle, a szczupłe, opalone nogi były idealnie wyeksponowane w krótkich spodenkach. Jej ciemnoniebieskie oczy spoczęły na chłopaku, który siedział w kącie. Dziewczyna uśmiechnęła się promiennie do niego, a blondyn odwzajemnił to nieśmiałym podniesieniem kącików ust.
    - Panno Anderson, czy nikt nie nauczył pani, że nie należy się spóźniać. Siadaj i pisz wypracowanie o tym jak się tu znalazłaś. – powiedziała pani Wisconsin, patrząc na nią surowo.
    - Przepraszam do już się nie powtórzy. – dziewczyna podeszła do wysokiego blondyna i szepnęła do niego coś, czego Abby, Martin i Louis nie mogli dosłyszeć.
    Abby i Louis nachylili się w stronę Martina i w tym samym momencie szepnęli:
    - Kim ona jest?
    A Martin uśmiechnął się nieprzytomnie i powiedział:
    - To Julie Anderson, najpopularniejsza dziewczyna w szkole. Każdy chłopak chciałby być jej facetem, a każda dziewczyna jej przyjaciółką. Nie rozumiem jednego – jak ona tu trafiła?

______________________________________

Jakieś teorie jak Julie mogła trafić do kozy? Jak, wg Was potoczą się dalsze losy?
Zapraszam do aktywnego czytania i komentowania :)

wtorek, 11 lutego 2014

Rozdział II

    - Co wy tu robicie? – Profesor Sinner popatrzyła na Abby i Martina groźnym wzrokiem – Mam nadzieję, że macie jakiś dobry powód na usprawiedliwienie swojego czynu.
    Abby rzuciła Martinowi spojrzenie znaczące mniej więcej „siedź cicho, ja wszystko załatwię”.
    - Pani profesor – zaczęła dziewczyna – ja wiem, że to w żadnym wypadku nie usprawiedliwia naszych czynów, ale my po prostu…
    - Chcieliśmy pobyć gdzieś sami. – wtrącił Martin.
    Abby poczuła, że na jej policzkach płonie ognisty rumieniec. Naprawdę nie miała żadnego pomysłu jak wyplątać ją i Martina z tej sytuacji. Szczególnie, że chciała żeby jedno z nich mogło wyjść stąd z torbą pełną żab. Gdyby one zaczęły teraz się gwałtownie poruszać albo wydawać charakterystyczne odgłosy… wolała nie myśleć o konsekwencjach. Wtargnięcie zakochańców do pustej klasy podczas przerwy, aby pobyć trochę w samotności to jedno – ale kradzież szkolnego mienia?
    Pomysł Martina o parze zakochanych był całkiem niezły – Abby postanowiła kontynuować to kłamstwo.
    - My naprawdę nie myśleliśmy, że z tego będzie taki kłopot. – Abby starała się mówić głosem pełnym lęku.
    - Po tobie Martinie mogłam się tego spodziewać. W końcu wiadomo jaka krąży o tobie opinia w szkole. Ale uczennica, która ma same szóstki i nienaganne zachowanie? Zawiodłam się na tobie, Abby. – nauczycielka pokiwała z dezaprobatą głową. Mierzyła wzrokiem to jedno, to drugie z nieszczęsnych nastolatków.
    Martin złapał Abby za rękę. Nie wiedziała czy to miał być gest utwierdzający nauczycielkę w przekonaniu, że naprawdę coś do siebie czują czy po prostu chciał jej dodać odwagi. Abby nie cofnęła ręki i posłała mu słaby uśmiech.    
    - To był mój pomysł, proszę mnie ukarać. Martin nie miał z tym nic wspólnego. – wyznała dziewczyna zdecydowanym głosem.
    - Oczywiście, że wyciągnę konsekwencje. Abby, masz zostać dzisiaj dłużej po lekcjach w szkole. – odrzekła profesor Sinner -  Przeważnie inaczej karamy za takie przewinienie, ale ze względu, że to twój pierwszy incydent dostaniesz taryfę ulgową. A teraz już, zmykać mi stąd! – dodała i gestem wygoniła Abby i Martina z klasy.



    Wysoki chłopak w czarnym podkoszulku My Chemical Romance szedł przez szkolny korytarz. Na ramieniu niósł pokrowiec na gitarę, który był cały oklejony naklejkami różnych zespołów rockowych. Minął niską blondynkę i wysokiego szatyna, którzy rozmawiali, żywo gestykulując. Louis oparł swój futerał o ścianę i zaczął otwierać swoją szkolną szafkę.
    - Ty idioto! Co ty sobie wyobrażasz? – jakiś chłopak krzyknął na cały korytarz.
    Louis odwrócił się i zobaczył dwójkę przepychających się zawodników drużyny futbolowej, jeden z nich wyglądał jak kapitan, który był w tej szkole uważany za kogoś w rodzaju „boga”. Zwykle nie mieszał się w bójki i go to nie interesowało, ale teraz… Powiedzmy, że drużyna futbolowa zawsze stawała w swojej obronie. Nigdy nie dochodziło do kłótni między członkami zespołu.
    - Johnny, przecież wiesz, że to co zrobiliście było złe! – odezwał się muskularny blondyn. Louis kojarzył go z widzenia, ale nie pamiętał jak się nazywał.
    - Więc teraz to nasza wina, tak?! Może ty nam nie pomagałeś wcześniej, co? Nie wciskaj mi kitu, Dustin! – odparł kapitan nazwany Johnnym.
    - Wiesz co o tym sądziłem! – krzyknął Dustin.
    Ta sytuacja zaczęła przyciągać tłumy uczniów, którzy przyszli zobaczyć co się dzieje. Krzyki było słychać co najmniej w całym skrzydle szkoły. Louis przecisnął się przez uczniów, tak, że stał teraz w pierwszym rzędzie.
    - Sądzę, że nie mamy już o czym rozmawiać. – powiedział Dustin tak cicho, że mógł to usłyszeć tylko Johnny. Louis, ze względu na swoje wyćwiczone ucho, potrzebne do grania na gitarze, również usłyszał te słowa.
    Dustin odwrócił się na pięcie, aby odejść i wtedy wszystko potoczyło się nie tak jak trzeba.
    Johnny zadał swojemu koledze z drużyny mocny cios w potylicę. Chłopak powalony siłą uderzenia, osunął się na kolana. Kiedy kapitan myślał, że wygrał swój kolejny wielki mecz, Dustin stanął na nogi i wymierzył prawego sierpowego w wymuskaną twarzyczkę przeciwnika. Johnny niewiele myślać oddał cios. Teraz z nosów obojga sączyła się szkarłatna strużka krwi.
    Louis zareagował instynktownie i rzucił się między bijących się sportowców.
    Mózg Louisa nie zdążył zarejestrować szybkiego ruchu, kiedy chłopak poczuł przeraźliwy ból w klatce piersiowej. Mimo wszystko, nadal próbował zażegnać konflikt i rozdzielić futbolistów.
    - Ej, przestańcie! – wycharczał i splunął krwią na podłogę – Po co komu bójki?
    Jego starania na nic się nie zdały. Spróbował ostatniej deski ratunku.
    - Nabawicie się kontuzji! – krzyknął z całych sił.
    To poskutkowało. Widocznie wzmianka o czymś tak okropnym dotarła do małych móżdżków sportowców. Obaj chłopcy zatrzymali się w połowie zadawania ciosu. Ich twarze wyglądały okropnie. Kapitan miał podbite oko.
    - Co ty sobie do cholery wyobrażasz? Nie wpieprzaj się w nasze sprawy, jasne?! – zaklął Johnny. W następnym momencie jego mina zrzedła. – Panie dyrektorze, co pan tu robi? – wydukał.
    Dyrektor Allen stał z rękami założonym na piersiach i przyglądał się każdemu z chłopców.
    - Wytłumacz mi Johnny, co to wszystko ma znaczyć. – powiedział rzucając im groźne spojrzenia.
    - Wie pan, mieliśmy do załatwienia z kolegą pewne sprawy dotyczące drużyny. – powiedział kapitan, wymawiając słowo „kolega” tak oschle, jak to tylko było możliwe. – a ten tutaj – wskazał głową na Louisa - się napatoczył i zaczął nas bić. Prawda, że tak było? – zapytał się zgromadzonych.
    Johnnemu odpowiedziało zbiorowe milczenie. Niektóre dziewczyny kiwały z zapałem głową, gapiąc się na kapitana jak ciele w malowane wrota. Inni uporczywie wpatrywali się w czubki swoich butów. Johnny uznał milczenie za zgodę i popatrzył wymownie na dyrektora.  
    - W takim razie temu młodzieńcowi – powiedział Allen, przywołując do siebie gestem Louisa - należy się kara. Zostaniesz dzisiaj po lekcjach. A teraz wszyscy macie się rozejść! – wydał rozkaz i zaczął udawać się w stronę swojego gabinetu.
    Johnny dotrzymał mu kroku i zaczął mówić:
    - Bo widzi pan, panie dyrektorze – Dustin właśnie został wywalony z drużyny, więc też może spokojnie odbyć karę.
    Kapitan drużyny popatrzył się na Dustina z wrednym uśmieszkiem na ustach.
    - Jeśli sytuacja tak się przedstawia – dodał dyrektor – to oboje musicie zostać dzisiaj po lekcjach.

    - Dzięki. – powiedział Martin zaraz po wyjściu z klasy.    - Ale za co? – odparła Abby.    Martin zacisnął rękę mocnej na torbie z żabami.    - No wiesz, prawdopodobnie uratowałaś mnie przed wywaleniem ze szkoły. – odrzekł czerwieniąc się mocno.    Abby zatrzymała się i popatrzyła na niego.    - Jak to?    Chłopak zmierzwił swoje ciemne włosy ręką i odwrócił od niej wzrok.    - Kilka tygodni temu przyłapali mnie jak włamywałem się na stary basen. Wiesz, szukałem dobrego miejsca do jeżdżenia na desce. Któregoś razu wpadłem. – przerwał, jakby starał się pozbierać wszystkie swoje myśli – Mieli mnie wywalić ze szkoły, ale mojemu staremu udało się ubłagać dyrektora, żeby dał mi jakąś inną karę. Allen się zgodził, ale dał jeden warunek – jeszcze jedno przewinienie i zostaję natychmiastowo wywalony. Za karę kazał mi zostawać dwa razy w tygodniu po szkole.      Dziewczyna otworzyła usta ze zdziwienia.    - Czyli to znaczy, że… - zaczęła, ale Martin jej przerwał.    - Tak, siedzimy dzisiaj razem w kozie. Cieszysz się? – powiedział uśmiechając się półgębkiem.
__________________________________________________

Poznaliście już czwórkę z piątki głównych bohaterów. Jak myślicie, kim będzie ostatnia osoba? Wszelkie uwagi zostawiajcie w komentarzach :)

środa, 5 lutego 2014

Rozdział I

Kiedy do klasy weszła nauczycielka biologii momentalnie zaległa cisza. Profesor Sinner miała niepodważalny autorytet i nikt nie chciał jej podpaść.
    - Dzień dobry uczniowie. Dzisiaj zajmiemy się płazami. Co o nich wiemy? – zapytała.
    Niska blondynka z pierwszego rzędu podniosła nieśmiało rękę.
    - Proszę Abby. – zachęciła nauczycielka.
    Nietrudno było o pomyłkę na lekcjach profesor Sinner. Nauczycielka czepiała się najmniejszych błędów. Jednak Abby była najlepszą uczennicą w klasie i rzadko zdarzały jej się pomyłki. Dziewczyna nie miała wielu przyjaciół, sprawiała wrażenie, że lepiej niż z ludźmi rozumie się z książkami. Również nikt inny nie przejawiał zainteresowania, aby lepiej ją poznać. Wiele osób nawet nie wiedziało jak ona ma naprawdę się nazywa, wszyscy raczej nazywali ją po prostu „kujonem”.
    - Płazy to gromada kręgowców o nagiej skórze i zmiennej temperaturze ciała. – rzekła Abby niepewnie. Wiedziała, że jedno nieprawidłowe sformułowanie i straci w oczach profesor Sinner. – Większość z nich składa jaja zwane skrzekiem do wody. Narządy wzroku, słuchu i węchu dobrze rozwinięte. Żeber często brak lub są krótkie i nie tworzą klatki kostnej. Układ krwionośny z sercem o dwóch przedsionkach i jednej komorze.
    Reszta klasy słuchała z lekkim znudzeniem. To jasne, że połowa z nich nie wiedziała o czym Abby mówi. Dziewczyna uważała ich za bandę ignorantów, dla których liczy się tylko wygląd i sport.
    - Doskonale. – pochwaliła ją profesor Sinner. – Proszę was, podzielcie się w pary.
    Takie polecenie nauczyciela zawsze najbardziej denerwowało i zasmucało Abby. Uważała, że sama jest w stanie wszystko zrobi lepiej i zazwyczaj nie przeszkadzał jej brak towarzystwa. Jednak teraz Sinner boleśnie jej przypomniała, że nie ma żadnego przyjaciela. Z zamyślenia wyrwał ją dźwięk głosu nauczycielki.
    - Abby, znowu nie masz z kim być w parze? – Abby się skrzywiła. To nauczycielka, ale mogłaby mieć trochę taktu.
    - Nic nie szkodzi pani profesor. Mogę pracować sama. – powiedziała pewnym głosem.
    - Obawiam się, że nie mamy tyle… - urwała na chwilę, jakby szukała odpowiedniego słowa – pomocy dydaktycznych. O, widzę, że Martin też nie ma pary. Martinie, proszę cię tutaj, będziesz pracować z Abby. Może wreszcie się czegoś nauczysz.
    Abby odwróciła głowę, aby zobaczyć do kogo zwraca się profesor Sinner. Kobieta przywoływała gestem chłopaka z ostatniej ławki. Podniósł swoją głowę z plecaka, który leżał na stoliku. Wstał i powłócząc nogami ruszył w ich stronę. Idąc zdjął z głowy kaptur, a niesforne czarne włosy wydostały się na zewnątrz. Gdyby nie to, że pewnie okaże się kompletnym idiotą Abby mogłaby uznać go za słodkiego.
    Chłopak usiadł na krześle obok niej i niebezpiecznie odchylił się do tyłu.
    - Proszę o ciszę. – powiedziała profesor Sinner – Jutro będziemy przeprowadzać eksperymenty na żabach. Będziecie musieli sami je uśpić i rozkroić. Oczywiście musicie się najpierw dowiedzieć jak to robić. Dlatego puszczę wam dzisiaj film instruktażowy.
    Nauczycielka udała się na zaplecze po płytę DVD. Natychmiast rozległy się podniecone głosy. Opinie na temat rozkrajania żab były skrajnie różne. Abby słyszała „fuuu, to obrzydliwe”, ale zaraz ktoś się odezwał mówiąc „ekstra! To będzie prawie jak na horrorach”. Zerknęła delikatnie na chłopaka obok niej, który bujał się na krześle. Kiedy tylko on zobaczył jak mu się przygląda, odwróciła głowę. On jednak uśmiechnął się półgębkiem i wyciągnął rękę w jej stronę.
    - Cześć, jestem Martin. – przedstawił się – Chyba będziemy razem pracować.
    Abby westchnęła.
    - Cóż, chyba nie mamy wyjścia. -  odparła, siląc się na uśmiech – Jestem Abby.
    - Miło mi cię poznać, Abby. Myślę, że nie będzie tak źle. Nie jestem takim idiotą na jakiego wyglądam.
    Abby była zaskoczona takim wyznaniem. Znowu się uśmiechnęła, tym razem już naturalnie.
    - Dogadamy się. – powiedziała, mając szczerą nadzieję, że to okaże się prawdą.
    W tym czasie profesor Sinner zdążyła wrócić do klasy i puścić im film, który miał w sobie więcej krwi niż niejeden horror. Wtedy to Abby podjęła decyzję o uwolnieniu niewinnych żabek, nieważne jaka by za to miała być kara.
    Martin co chwila zerkał na Abby. Jej źrenice rozszerzały się do nienaturalnych rozmiarów, kiedy oglądała wykonywanie sekcji zwłok żaby. Kiedy spotykał ją na korytarzu (dawno temu wpadli na siebie, ona upuściła swoje książki, a on pomógł je pozbierać – ku jego niezadowoleniu Abby chyba zapomniała o tym incydencie) albo słuchał jej odpowiedzi na lekcji wydawała mu się bardzo zarozumiała, ale jednocześnie niewiarygodnie samotna. Pamiętał jak siedziała w samotności podczas przerw obiadowych i czytała książki.
    - To okropne, prawda? – szepnęła do niego – Jak można takie rzeczy robić tym żabkom. Przecież one nie są niczemu winne!
    Martin dostrzegł coś w jej oczach. To był jakiś rodzaj determinacji. Czyżby najlepsza uczennica chciała zrobić coś niezgodnego z regulaminem szkolnym? Oczywiście, robiła to ze szlachetnych pobudek, ale mimo wszystko, narażała się na konsekwencje.
    - Nie powinni tego robić. – powiedział.
    Abby uśmiechnęła się z satysfakcją.
Podczas długiej przerwy, kiedy wszyscy udali się na obiad, Martin zakradł się do pracowni biologicznej i usiadł w najdalszym kącie klasy, tak, że kiedy ktoś wchodził przez drzwi go nie widział. Nie musiał długo czekać, po jakiś trzech minutach niska blondynka otworzyła drzwi. Przez ramię miała przewieszoną dużą, sportową torbę, co wyglądało trochę nienaturalnie, zważywszy na to, że nie uprawiała żadnych sportów i była molem książkowym.
    Stanęła w miejscu i zaczęła nasłuchiwać. Usłyszała odgłos kumkania dochodzący z biurka nauczyciela. Podeszła do niego i zaczęła otwierać szuflady. Jedna z nich była zamknięta na klucz.
    - O cholera – zaklnęła cicho.
    Wyjęła z włosów wsuwkę i wygięła ją pod odpowiednim kątem. Włożyła ją w dziurkę od klucza i po kilku szybkich ruchach zamek zatrzeszczał i się otworzył. Martin musiał przyznać, że zaimponowała mu tą sztuczką. Może to nie było nic niezwykłego, ale nigdy nie spodziewałby się po Abby takich umiejętności. Pomyślał, że musi czytać dużo powieści szpiegowskich.
    Dziewczyna otworzyła szufladę zupełnie nie przygotowana na to co miało nastąpić. Gdy tylko żaby poczuły zapach wolności, wyskoczyły na zewnątrz. Abby zaczęła je ganiać po całej sali.
    - Może potrzebujesz pomocy? – odezwał się Martin.
Abby gwałtownie zachłysnęła się powietrzem i upuściła torbę, którą trzymała. Chłopak podszedł bliżej.
    - Ale.. jak? – zdołała wyjąkać.
    - Nie spodziewałaś się mnie tutaj, prawda? Widziałem jak oglądasz ten film. To było jasne, że chcesz je uwolnić.
    W tym momencie Abby odzyskała mowę.
    - Co ty sobie wyobrażasz? Jak mogłeś tu przyjść i…
    Martin gwałtownie jej przerwał.
    - Słuchaj, nie poszedłem na obiad, bo chciałem ci pomóc. – warknął, może trochę za ostro - Ale jeśli bardzo mnie tu nie chcesz to mogę sobie w każdej chwili odejść.
     Odwrócił się na pięcie i już miał wyjść, kiedy zatrzymał go cichy głos.
    - Zostań, proszę.
    Abby patrzyła na niego swoimi brązowymi oczami z niemym błaganiem.
    - Dobrze. Musimy się pospieszyć, bo mamy dużo żab do złapania, a przerwa nie będzie trwać wiecznie.
    Dziewczyna kiwnęła głową i zabrali się do roboty.
    Przez całą przerwę łapali żaby i wkładali je do torby. Musieli pilnować, aby tym złapanym nie zachciało się znowu wolności. Abby musiała przyznać, że w dwójkę robili to znacznie szybciej niż gdyby była sama. Doceniła to, że Martinowi chciało się pomóc w tej niedorzecznej akcji.
    - To już chyba ostatnia, nie? – powiedział Martin, wkładając żabę do torby.
    - Tak, to już wszystkie, słuchaj ja… - chciała go przeprosić, lecz coś jej przeszkodziło.
    W tym momencie zdarzyły się trzy rzeczy. Abby wcisnęła torbę Martinowi do ręki, stanęła jak wryta w ziemię i wydała zduszony okrzyk patrząc na otwarte na oścież drzwi.

poniedziałek, 3 lutego 2014

Prolog

    Tuzin najtęższych umysłów świata zwrócił swoje oczy na wysoką, chudą kobietę. Doktor Sinner podeszła do mównicy i poprawiła okulary na długim, szpakowatym nosie. Była kobietą w średnim wieku, jednym z najlepszych biologów i chemików na tym świecie. Całe swoje życie poświęciła nauce, każdą wolną chwilę spędzała w swoim osobistym laboratorium, a jej główną towarzyszką była jej asystentka – panna Vein.
    Podłączyła laptopa do rzutnika, uruchomiła prezentację i zaczęła przemawiać pewnym siebie głosem, tak charakterystycznym dla niej.
    - Chciałabym zaprezentować państwu rozwiązanie problemu, z którym męczymy się już od tak dawna – brak odporności ludzkiego ciała na choroby. – Sinner zmierzyła wzrokiem każdego z mężczyzn. Uznała za wielki wyczyn przebywanie w takim towarzystwie – bowiem większość członków konferencji urodziła się przed lub w trakcie drugiej wojny światowej i uważali oni, że kobieta nadaje się tylko do prania i gotowania. Jednak na twarzy każdego z nich było widać upływający czas. Po chwili milczenia kontynuowała swoją przemowę.
    -  Mam zaszczyt przedstawić państwo innowacyjną szczepionkę, która zrewolucjonizuje każdą dziedzinę życia człowieka. Będziemy żyć dłużej, nie będą nas męczyć żadne choroby.
    Doktor skinęła głową w stronę niskiej dziewczyny o płomienistych lokach. Panna Vein była studentką trzeciego roku medycyny, kiedy postanowiła zatrudnić się dorywczo w Sinner. Pani Doktor nie radziła sobie sama ze wszystkimi aspektami – zwyczajnie brakowało jej czasu na drobnostki. A zatrudnienie studentki wydało się obopólnym rozwiązaniem – Sinner zyskiwała pomoc, której potrzebowała, a panna Vein doświadczenie i niewielką pensję.
    Rudowłosa podała każdemu z panów plik dokumentów.
    - Moja asystentka rozdała wam szczegółowe wyniki badań. Według moich eksperymentów należy wszczepić żywemu organizmowi gen – nazwijmy go Genem X - który zapobiega rozwojowi choroby. Wykonałam testy na myszach i wszystkie przeszły je pomyślnie. Ich śmiertelność była minimalna…
    Przewodniczący konferencji podniósł się gwałtownie z krzesła.
    - Zaraz, zaraz – powiedział podnosząc rękę w geście przerwania monologu Sinner – abyśmy zaakceptowali pani projekt śmiertelność musi być zerowa. Rozumie pani? Nie możemy dopuścić do eksperymentów na ludziach gdy nie mamy stuprocentowej pewności co do działania leku. Przykro mi, ale musimy na razie odrzucić pani propozycję.
   Doktor Sinner szybko otrząsnęła się ze zdziwienia, które ustąpiło miejsca gniewowi i rozgoryczeniu.
   - Przecież nigdy nie można na 100 % określić działania leku i reakcji organizmu na obcą substancję. Akurat ta stara mysz była wyjątkowo słaba! – powiedziała stanowczym tonem, niemal wykrzykując ostatnie słowa.
   - Czy sugeruje pani, doktor Sinner, że hipotetycznie, gdyby szczepionka działała to byśmy ją podawali tylko ludziom silnym i młodym? Czy ludzie starzy i słabi nie zasługują na ten luksus, jakim jest bycie wolnym od chorób?
    To pytanie zaskoczyło Sinner. Domyśliła się, że ci starzy ludzie są naprawdę inteligentni i bez trudu domyślili się co znaczą jej spojrzenia pełne litości. Nawet nie zauważyła, że milczała przez dłuższą chwilę.
    Nie spostrzegła, że najstarszy członek konferencji odezwał się umęczonym przez życie głosem.
    - Przepraszam, że przeszkadzam w tej fascynującej wymianie zdań, ale widzę w wynikach pani badań zasadniczą wadę, której kwestia powinna być niezwłocznie poruszona.
    Wszystkie oczy przeniosły się z Sinner i przewodniczącego konferencji na starca.
    -   Mogę zadać pani jedno pytanie? – Starzec uznał to za pytanie retoryczne i nie czekał na odpowiedź – Czy trzymała pani te myszy, które zostały zaszczepione razem z tymi myszami, w których organizmy pani nie ingerowała?
    Doktor się zamyśliła. Owszem była jeszcze jedna kwestia, nad którą trzeba było popracować. A termin konferencji zbliżał się nieubłaganie. Bardzo jej zależało, aby przedstawić wyniki swoich badań właśnie tutaj.
    - Nie, ale nie rozumiem w czym widzi pan problem. – odpowiedziała po chwili wahania.
    - Cóż ja widzę, że ilość obiektów, które nosiły w sobie Gen X znacznie różnie się od ilości obiektów, którym wszczepiono ów gen. Zatem albo stał cud, albo ten „wspaniały” gen samoistnie się rozprzestrzenia, co nie powinno się zdarzyć w przypadku szczepionki, którą chcemy podać ludziom. – odparł stary naukowiec. Popatrzył na Sinner, jednak jego spojrzenie było inne od spojrzenia, które pani doktor rzucała członkom konferencji. Jego oczy się śmiały, jakby bawiła go młoda, niedoświadczona kobieta w takim poważanym towarzystwie. – Myślę, że powinna pani zaprzestać wykonywania eksperymentów na żywych organizmach dopóki nie ustabilizuje pani działania szczepionki.
    Przewodniczący konferencji odchrząknął głośno, aby zwrócić na siebie uwagę.
    - Proponuję zagłosować. Wszyscy widzieliśmy wyniki badań. Kto z państwa jest za tym, aby pozwolić doktor Sinner przeprowadzić eksperymenty na ludziach?
    W sali zaległa grobowa cisza. Nikt nie podniósł ręki.
    Przewodniczący przemówił niezaznającym sprzeciwu tonem.
    - Doktor Sinner, z całym szacunkiem dla pani, ale ten pomysł jest szalony. Jednomyślnie zadecydowaliśmy, że zabraniamy pani eksperymentów na ludziach. Nie ma pani naszego poparcia, a każda niesubordynacja będzie karana prawnie.
    Rozległ się dzwon z wieży pobliskiego kościoła.
    - Drodzy państwo, myślę, że czas na półgodzinną przerwę. – odrzekł przewodniczący.
    Ludzie zaczęli wychodzić na lunch. W Sali pozostali tylko Sinner i jej asystentka, które zbierały swoje dokumenty i przewodniczący.
    -Doktor Sinner, czy zaszczyci pani nas swoją obecnością po przerwie? – zapytał mężczyzna.
    - Niestety nie, śpieszę się na samolot. – odpowiedziała, po czym dodała z ironią – Poza tym, wydaje mi się, że nie jestem tu mile widziana. Do widzenia panu, doktorze.
     Uścisnęli sobie dłonie i przewodniczący udał się do wyjścia. Przy drzwiach odwrócił się i dodał na odchodnym:
    - Może za rok będzie pani miała więcej szczęścia.
Gdy tylko zamknął za sobą drzwi panna Vein podbiegła do Sinner.
    - Jak oni mogli, przecież pani projekt jest genialny!  Jednak rozumiem, że nasze plany pozostają bez zmian?
    - Tak, za ile mamy samolot? Nie chciałabym się spóźnić na rozmowę kwalifikacyjną. – powiedziała Sinner.
    - Bez trudu zdążymy, jeśli zaraz stąd wyjdziemy. To miejsce mnie przygnębia. – odpowiedziała panna Vein. Wspięła się na palce, aby wyjrzeć przez wysokie okno. – Proszę zobaczyć, już taksówka podjechała.
    - Panno Vein, proszę mi pomóc. – odrzekła sucho Sinner. Czasem nadmierny entuzjazm i ciągłe zadowolenie w głosie jej asystentki powodowały u niej bóle głowy.
    Panna Vein wzięła plik papierów i skierowała się ku wyjściu. Doktor Sinner założyła na ramię torbę od laptopa i podążyła jej śladem.
    - Będzie z pani idealna nauczycielka, pani doktor. – powiedziała asystentka – a może powinnam raczej powiedzieć pani profesor?
    Sinner mimo woli się uśmiechnęła na myśl o tym, co będzie jej dane zrobić w najbliższej przyszłości. I nie miała bynajmniej na myśli uczenia bandy rozkapryszonych bachorów.