wtorek, 15 lipca 2014

Rozdział XV

Stojąc, obok Martina opierającego się o panel technicznym małym pomieszczeniu, Abby na moment cała zesztywniała, zdziwiona nagłym dotykiem jego ust. Dosłownie chwilę zajęło jej podjęcie decyzji czy odwzajemnić pocałunek. Oplotła swoje szczupłe ręce wokół jego szyi.
    Dla Martina sekundy wahania się Abby trwały w nieskończoność.
    Dziewczyna zapomniała o całym bożym świecie, zatracając się w zadziwiająco mocnych ramionach chłopaka. Patrząc na posturę Martina, nie spodziewała się u niego takiej siły. Raczej nie wyglądał na kogoś, kto każdą swoją wolną chwilę spędza na siłowni. Starała się – chociaż na chwilę – odciąć od zdrowego rozsądku, trzeźwej zdolności oceny sytuacji i własnej świadomości. Niestety, przeciągłe jęki i zawodzenia dochodzące zza drzwi skutecznie i brutalnie sprowadzały ją za każdym razem na ziemię.
    Położyła płasko swoje dłonie na klatce piersiowej Martina i delikatnym, ale jednocześnie zdecydowanym ruchem odepchnęła go od siebie na kilka centymetrów.
     Chłopak posłał jej zdziwione spojrzenie. Abby dopiero teraz, kiedy dzieliła ich tak mała odległość i ich oczy były na tym samym poziomie, dostrzegła, że jego zielone tęczówki nie są takie, jakie jej się wydawały z dołu. Dostrzegła malutkie niebieskie i brązowe plamki – całość tworzyła niesamowity efekt. Abby zamknęła oczy i przełknęła ślinę, mając nadzieję, że pomoże jej to zebrać myśli i uformować je w odpowiednie słowa.
    Martin uznał jej milczenie za jego winę i sam podjął inicjatywę.
    - Ja… przepraszam, jeśli coś zrobiłem nie tak. Po prostu wydawało mi się, że ty też…
   Abby zbyła go niedbałym machnięciem dłoni.
   - Nie o to chodzi. Nie możemy się zachowywać jak jakaś para napalonych nastolatków, którzy zamykają się w jakimś pomieszczeniu, które jest rzadko używane. Nie powinniśmy tego robić, gdy na zewnątrz dzieją się takie, a nie inne rzeczy. Tam może być ktoś, kto potrzebuje nas bardziej w tym momencie.
    Martin wybuchł takim czystym, nieskrępowanym i szczerym śmiechem, że Abby zaczęła się poważnie zastanawiać, co takiego zabawnego było w jej wypowiedzi.
    - Jakbyś nie zdążyła zauważyć – powiedział, gdy tylko trochę się uspokoił – jesteśmy parą nastolatków ukrywających się w rzadko używanym pomieszczeniu. No dobra, może nie chowamy się przed dyrektorem albo rodzicami, tylko przed bandą wściekłych zombie. – Martin potrafił mówić o tych strasznych wydarzeniach z zadziwiającą lekkością, jak o spotkaniu z dawno nie widzianym przyjacielem albo o korkach w ruchu ulicznym. Przecież w końcu każdy się codziennie spotyka z kimś, kto chce zjeść twoje wnętrzności. – I nie wiem jak ty, ale ja w tym momencie jestem całkiem napalony.
    Abby poczuła, że na jej policzki wpływa szkarłatny rumieniec. Nagle ton Martina się całkowicie zmienił.
    - Jednakże wbrew pozorom zdaje sobie sprawę z powagi sytuacji. Jestem nawet w stanie odłożyć to co teraz robiliśmy – cokolwiek to było – na bardziej sprzyjające okoliczności. Nie możemy tu siedzieć spokojnie i bezpiecznie, gdy nasi przyjaciele ryzykują tak wiele. Powinniśmy ich poszukać.
    Abby nachyliła się nad nim i pocałowała go w rozgrzany policzek. Wyczuła, że kąciki ust Martina nieznacznie drgnęły.
    - Cieszę się, że się zgadzamy w tej kwestii. – szepnęła. – Chodźmy.
    Dziewczyna nie czekała na Martina i ruszyła w stronę drzwi. Jej zdziwienie było szczere, kiedy poczuła jego dłonie na swojej talii. Szybko ją obrócił, tak że teraz on stał tyłem do wyjścia, zasłaniając je całe swoim ciałem. Wyszczerzył się w uśmiechu.
    - Myślałaś, że tak szybko pozwolę ci stąd wyjść? Rany, myślałem, że trochę lepiej mnie znasz.
    - Martin, nie sądzę, żeby teraz był czas na…
    - Obiecaj mi jedną rzecz. Wtedy wyjdziemy stąd i rzucimy się w wir samobójczych poszukiwań.
    Abby wywróciła oczami, jednak to był bardziej wyraz rozbawienia niż irytacji.
    - Dobrze – zgodziła się. – Mów.
    - Jak już się stąd wydostaniemy, nie mam na myśli tego pomieszczenia technicznego, chodzi mi o całą szkołę. Gdy już znajdziemy się na terenie w miarę bezpiecznym, obiecaj mi, że umówisz się ze mną na randkę.
    Abby poczuła się wmurowana do podłoża, niezdolna do wykonania żadnego ruchu.
    - Ra-randkę? – tylko tyle zdołała wyjąkać.
    - Wiesz, znając moje możliwości finansowe, zabrałbym cię na wystawną kolację do McDonalda, a potem poszlibyśmy na jakiś romantyczny film w najbardziej obskurnym kinie w mieście, gdzie nie biorą za dużo za bilet.
    Abby zaimponowało, że Martin wybiega tak daleko myślami w przyszłość.
    - Będę zaszczycona – odparła zupełnie szczerze.

- Zróbcie coś, do jasnej cholery! To wszystko wasza wina!
    Julie klęczała na podłodze, a na jej kolanach spoczywał nieprzytomny Louis. Konwulsje ustały kilka sekund temu, a teraz on nie reagował na żadne bodźce. Najważniejszy był fakt, że jego pierś się unosiła i opadała, sygnalizując oddychanie. Zombie nie oddychały, jeszcze nie jest za późno. Ironicznie, dwie osoby obecne w tym pomieszczeniu, które miały za sobą pełne przeszkolenie medyczne, nawet nie kiwnęły palcem, aby pomóc chłopakowi. Z amoku pierwszy ocknął się Dustin, który padł na kolana przy nieprzytomnym przyjacielu i zaczął sobie gorączkowo przypominać co mówili na lekcjach pierwszej pomocy.
    Problem polegał na tym, że Dustina uczyli jak ratować kogoś, komu zatrzymała się akcja serca. Ba, nawet wiedział jak uratować topielca. Jednak instruktor nigdy nie wspomniał co należy postąpić z kimś, kto zamienia się w żywego trupa i gnije od środka  lub jakby to powiedziała fachowo Sinner – zapada na rzadką przypadłość znaną jako putrescentizm. Dustin wyniósł z tych lekcji jeszcze jedną umiejętność, którą uznał za najlepsze wyjście z sytuacji.
    Adrenalina pulsowała mu głośno w żyłach, powodując nagłe rozjaśnienie umysłu. Wiedział, że panika nikomu nie pomoże. Przemówił spokojnym, wręcz nauczycielskim tonem głosu.
    - Położę go teraz w bezpiecznej pozycji. Powinno mu być wygodniej. – Widząc bladą twarz Julie, uśmiechnął się do niej łagodnie i zdjął jej ręce z głowy Louisa. – Julie, musisz się przesunąć.
    Dziewczyna uniosła wyżej swoją brodę i Dustin zobaczył w jej oczach determinację, mieszającą się z czarną rozpaczą. Julie nie płakała. Jej policzki były suche, rozpalone gniewem na cały świat. Jedyny jasny akcent na poszarzałej twarzy. Dziewczyna posłusznie uniosła delikatnie głowę Louisa i ułożyła ją najwygodniej jak potrafiła na podłodze. Przesunęła się o kilkadziesiąt centymetrów w stronę ławek, robiąc dużo miejsca Dustinowi.
    Dustin wyprostował się na kolanach i starał się możliwie jak najdokładniej odwzorować ruchy instruktora pierwszej pomocy. Ułożył Louisa na plecach i wyprostował jego ręce prostopadle do linii kręgosłupa. Z zaskoczeniem stwierdził, że w tym momencie Louis z bólem wypisanym na twarzy i swoją pozycją przypomina mu o ukrzyżowaniu. Dustin podłożył prawą rękę nieprzytomnego pod jego lewy policzek, prawą nogę ugiął w kolanie i oparł na ziemi. Przekręcił Louisa na jego lewy bok, wyprostował obie nogi tak, żeby krew swobodnie dopływała do każdej z nich.
    Wokół paskudnej rany tuż nad lewą kostką – właściwie tylko zadrapania, draśnięcia zębami – nie było charakterystycznego zaczerwienienia. To co zwykle jest szkarłatne, przybrało neutralny szary kolor, który w tym momencie oznaczał tylko coś złego. Samo rozcięcie skóry przybrało niezdrową, zgniłą zieloną barwę. Dustin chciał jej na razie nie ruszać, aby tylko nie pogorszyć sytuacji, ale nie mógł patrzeć na czarną maź, sączącą się z rany. Sięgnął do wewnętrznej kieszeni swojej biało-niebieskiej kurtki, którą dostał pierwszego dnia, gdy dostał się do drużyny. Spodziewał się znaleźć tam jeden z kuchennych noży, które dała mi Abby. Nagle poczuł się jakby to, co wydarzyło się w piwnicy miał miejsce lata świetlne temu. Prawdopodobnie od ich rozdzielenia minęły dopiero godziny, jak nie minuty. W momencie, kiedy dotknął satynowej podszewki, zrozumiał, że noża tam nie ma. Stracił go podczas ataku zombie w auli.
    Rozejrzał się po klasie w nadziei, że znajdzie coś wystarczająco ostrego, aby przeciąć nogawkę spodni Louisa. Mocne dżinsy skutecznie uniemożliwiały rozdarcie ich rękami.
    - Julie, potrzebuję czegoś ostrego.
    Dziewczyna przeszukała swoje kieszenie, ale znalazła tylko półpełną puszkę gazu pieprzowego, błyszczyk, drobne monety i paczkę gum owocowych. Nic, co by się przydało w tej sytuacji. Odwróciła się na pięcie i natychmiast spostrzegła rozwiązanie problemu.
    Aby tu wejść, roztrzaskali szybę w drzwiach. Teraz wśród drobinek szkła na podłodze leżały większe kawałki. Jeden z największych był w kształcie diamentu i – dzięki Bogu - ostro zakończony. Julie ostrożnie go podniosła i zaniosła Dustinowi.
    Dustin przeciął lewą nogawkę Louisa tuż nad raną i zrobił z niej bandaż, tamując upływ krwi, mieszającej się z czarną wydzieliną.
    Gdyby nie zakrwawiona noga, ślady walki na całym ciele i odrobina brudu na twarzy, Dustin mógłby przysiąc, że Louis wygląda jakby spał. Niestety, nie spał, a teraz powoli ulatywało z niego życie. Czas przestał być jego sprzymierzeńcem.
    Dustin nie chciał tracić ani chwili. Stał plecami do Jules i Sinner, a teraz odwrócił się do nich twarzą. Swoim wzrostem górował nad obiema kobietami.
    - Co mamy robić? – zapytał. W jego głosie dało się usłyszeć groźną, ostrą nutę, pod którą każda osoba o zdrowych zmysłach by się wzdrygnęła. Dustin już nie był młodszym braciszkiem, który stał zszokowany na widok swojej starszej siostry w miejscu, w którym nie powinno jej być. Stał się wilkiem alfa, który broni swojej watahy i się za nią wstawia.
    - To wy wpakowałyście nas wszystkich w to gówno. Wy jesteście odpowiedzialne za to co się stało.
    Julie zrównała się z Dustinem i założyła ręce na piersiach w wyzywającej pozie.
    - Nie mam obowiązku wam pomagać – powiedziała Sinner. - Oczywiście mogłabym to zrobić za odpowiednią sumę pieniędzy albo…
    - Nie masz nic – przerwał jej Dustin. – Jak się stąd wydostaniemy, będziesz skończona. Trafisz do więzienia za masowe ludobójstwo. Jesteś niczym kobieca wersja Hitlera. Przepraszam, przy tobie jego działania wydają się niewinną zabawą.
    - Mylisz się. – Sinner przemawiała spokojnym, lodowatym tonem. W jej głosie nie było żadnej nici sympatii. – Mam wiedzę. Wiedzę jak bezpiecznie opuścić szkołę i jak uratować waszego kumpla. Beze mnie jesteście skończeni. Dla mnie ten chłopak jest tylko kolejnym nieudanym eksperymentem, który zostanie oznaczony odpowiednim numerkiem. Udzielę wam dobrej rady – jeśli chcecie jeszcze trochę pożyć to radzę go wyrzucić na korytarz póki jest jeszcze nieprzytomny. Z w pełni świadomym zombie będzie zdecydowanie gorzej.
    Julie nie wytrzymała. Nie znała Louisa długo, ale mimo ich początkowej niechęci był gotów ją bronić. Ze zgrozą uświadomiła sobie, że to przez to, że rzucił się jej na pomoc, ugryzł go zombiak.
    Wydała z siebie krzyk, w którym przebrzmiewał gniew i bezsilność. Skoczyła na Sinner i powaliła ją na podłogę.
    Kobieta tego się nie spodziewała, bo tylko jęknęła w zaskoczeniu i zasłoniła swoją twarz rękami. Julie była niższa od Sinner, ale ćwiczenia cheerleaderskie wyrobiły w jej drobnych rękach i nogach mięśnie. Oczywiście, że nie była zawodowym bokserem, ale to co umiała, połączone z efektem zaskoczenia działało zdecydowanie na jej korzyść.
    Przyszpiliła swoimi biodrami kościstą Sinner do podłogi i zadawała jej w twarz ciosy połączone z bardzo brzydkimi epitetami wypływającymi z jej ust. Przypomniała sobie jak kiedyś ojciec uczył ją, gdzie uderzyć, żeby mocno zabolało.
    - Może nie jestem geniuszem biologicznym. – Między każdym słowem pięść Julie boleśnie zderzała się z policzkiem Sinner. Mimo bolących knykci dziewczyna nie przestawała. – Ani chemicznym. Ale przynajmniej mogę ci tak obić mordę, że pożałujesz, że się kiedykolwiek urodziłaś.
    Dustin zerwał się na równe nogi i próbował ściągnąć z Sinner miotającą się Julie. Nigdy nie widział, żeby jakaś dziewczyna wpadła w taką furię. Chłopcy owszem, ale zawsze można było to zrzucić na buzujący testosteron. Nie przypuszczał, że będzie mu dane zobaczyć Julie – Julie Anderson, która zawsze była dla wszystkich miła, poruszała się z gracją i miała nienaganną fryzurę i makijaż – z wściekłością w oczach, zadającą ciosy, których nie powstydziłby się niejeden chłopak.
    - Puszczaj mnie Dustin! Tej suce się należy! Sam słyszałeś, co wygadywała!
    Chłopak mocno zacisnął ręce wokół Julie i napiął mięśnie brzucha, aby jej ciosy były mniej bolesne. Jego uścisk ani na chwilę nie zelżał.
    - Proszę Julie, proszę. Uspokój się.
    Nastolatka dalej się wyrywała, jednak z czasem zaczęła tracić siłę. Znieruchomiała, patrząc na Sinner.
    Pani profesor leżała na plecach. Jej twarz pokrywały czerwonawe smugi. Przez moment się nie poruszała i tylko wolne ruchy klatki piersiowej świadczyły, że jeszcze żyje.
    - Puszczę cię zaraz – powiedział wolno i wyraźnie Dustin do Julie. – Ty zostaniesz tutaj i nie rzucisz się znowu na Sinner, tylko poczekasz tutaj aż ja to załatwię. Zrozumieliśmy się?
    Dustin wielokrotnie widział swoich pijanych kolegów i wiedział jak należy z nimi postępować. Usłyszał gdzieś, że z ludźmi, którzy są wściekli należy postępować podobnie – mówić wolno i wyraźnie, konkretyzować polecenia, używać tylko tonu rozkazującego i nie pokazywać po sobie, że pozwala się na niesubordynację. Te oba rodzaje ludzi łączyło to, że byli nietrzeźwi – jednym nie pozwalał jasno myśleć alkohol, a drugich zaślepiał gniew.
    Julie powoli kiwnęła głową. Dustin powoli puścił ją i kiedy upewnił, że dziewczyna zamierza dochować tajemnicy, podszedł w stronę Sinner.
    Dustin patrząc na twarz swojej niedawnej nauczycielki, uznał, że nie warto robić sobie wroga w Julie. Rozwścieczona była niczym tornado, które niszczyło wszystko, co stanęło na jej drodze.
    Z bliska zobaczył, że lewy policzek Sinner przecinają cztery, równomiernie ułożone bruzdy – ślady po paznokciach Julie. Na jej brodzie było kilka siniaków, które zaczęły już przybierać fioletową barwę. Z nosa ciekła strużka krwi. W tak poobijanym stanie – dosłownie i w przenośni – Sinner już nie przypominała kogoś, kto jest zdolny do strasznych czynów. Bliżej jej było do kloszarda z najgorszej części miasta.
    Dustin wziął ją za ramiona i bez zbędnych ceregieli podciągnął ją o ścianę, żeby się oparła i było jej wygodniej mówić. Sinner splunęła na adidasy Dustina śliną zmieszaną z krwią.
    - Zmieniłaś zdanie?
    Chłopak trzymał ją mocno za nadgarstki, aby nie mogła się wyrwać i zrobić mu krzywdy. W jej oczach widział czystą nienawiść. Gorąco miał nadzieję, że ona w jego oczach może zobaczyć to samo.
    - Plugawa gówniara. Mnie się nie dotyka.
    - Słuchaj, bo mam wrażenie, że moja przyjaciółka nie dostatecznie cię załatwia. – Dustin przyszpilił swoimi kolanami jej ręce. Sinner nie mogła się poruszyć. Wyjął z kieszeni kawałek szkła, który wcześniej podała mu Julie. Było na niej trochę zakrzepłej krwi Louisa. – Widzisz to? Albo powiesz mi w tym momencie jak odwrócić skutki twojego przeklętego eksperymentu, albo to zaraz znajdzie się na twoim gardle. Nie będę się ani przez moment zastanawiał.
    - Nie masz odwagi odebrać mi życia. – Sinner rzuciła mu wyzywające spojrzenie.
    - Chociaż jak jednak dłużej nad tym pomyślę, to dochodzę do wniosku, że zasługujesz na inny los. Powinniśmy wrzucić cię w sam środek twojego „eksperymentu”. – W tym miejscu Dustin wykonał cudzysłów manualny. – A tak się składa, że wiem, gdzie znaleźć dużo skupisko zombie.
    Po twarzy Sinner przemknął cień zaskoczenia, jednak rzuciła tylko wyzywającym tonem:
    - Idź do diabła.
    Dustin nie zamierzał pokazywać, że jest uległy, słaby i niezdolny do wykonania swoich gróźb. Przyłożył odłamek szkła do szyi Sinner. Z miejsca, w którym ostra krawędź zetknęła się ze skórą, pociekła szkarłatna ciecz.
    - Stój!
    Okrzyk należał do Jules, która do tej pory milczała cicho i stała nieruchomo. Nie wstawiła się ani za swoim bratem, ani za swoją pracodawczynią, z którą przebywała przez ostatnie kilka miesięcy. Dustin nie ruszył się z miejsca, ale jego ręka się zatrzymała.
    - Nikt nie zasługuje na śmierć, nawet ona.
    - A Louis to co? Pies? Może sobie tutaj zdychać, kiedy my sobie spokojnie dyskutujemy?
    - Nie, to jest niesprawiedliwe. – Jules przełknęła głośno ślinę. – Skoro ona wam nie chce powiedzieć, co może go odratować, ja to zrobię. Jest pewna mieszanka chemiczna, która podana w odpowiednim czasie, działa jak odtrutka.
    - Super, jesteśmy w pracowni chemicznej – warknęła Julie. - Czemu jej nie przygotujesz, chcąc ocalić życie swojej cennej pani doktor?
    - Mając do dyspozycji chemikalia, które tu są mogę tylko spowolnić rozprzestrzenie się wirusa. Aby je wyleczyć potrzebuję kilku składników, których tutaj nie ma. – Widząc wściekła minę Julie, dodała pośpiesznie: - Można je znaleźć w szkole.
    - Gdzie są w takim razie? – spytała niecierpliwym tonem Julie.
    - Słyszeliście może o szkolnej piwnicy, w której uczniowie zostają po lekcjach?

_____________________________________________
Witajcie po kolejnej przerwie! (powinnam pójść do piekła, za takie zwlekanie z rozdziałem)
Jednak żyję w nieustannej nadziei, że każdy z Was, moi drodzy czytelnicy, jest w stanie zrozumieć, że ostatnie tygodnie szkoły są trudne, a kiedy jest się na obozie, bardzo trudno napisać coś nowego. 
(Właśnie, jeśli któraś z moich ukochanych Herosek z Kulki czyta tego posta, wiedzcie, że bardzo za wami tęsknię i pierwsza pomoc opisana w tym rozdziale jest wyniesiona z naszych zajęć xd)
Oczywiście, za wszystkimi innymi też tęskniłam :)
P S Jestem obecnie w miejscu, gdzie nie ma internetu, a mam komputer, więc postaram się coś jeszcze naskrobać. 
P S 2 Mam pewne problemy z dodaniem zwiastunu, ale chyba skorzystam z serwisu zwanego YouTube, abyście mogli go jak najszybciej zobaczyć (wg mojej łódzkiej teenwolfiary - tak mówię o Tobie - jest całkiem niezły) 

niedziela, 15 czerwca 2014

Rozdział XIV

- Nie, nie, nie, nie.
    Dustin powtarzał w kółko to jedno słowo niczym mantrę, pragnąc aby to wszystko co się zdarzyło okazało się nieprawdą. Wolał wierzyć, że zapanowała apokalipsa zombie, niż że w centrum tego całego zamieszania znalazła się Jules.
    Chłopak podszedł do rudowłosej dziewczyny, która wyglądała na nie więcej niż dwadzieścia kilka lat. Uklęknął, tak że teraz ich twarze znajdowały się na jednym poziomie. Jules ukryła twarz w dłoniach, a jedynym kolorowym punktem w tym pomieszczeniu była jej burza rudych włosów. Wiedział dobrze, że prawie niezauważalne kołysanie się w przód i w tym oznacza, że dziewczyna płacze. Dustin delikatnie podniósł jej podbródek, zmuszając ją tym samym do spojrzenia sobie w oczy.
    - Hej Dusty – powiedziała przez łzy. Posłała chłopakowi smutny uśmiech. – Wiedziałam, że sobie poradzisz i prędzej czy później  mnie znajdziesz.
    Dustin wpatrywał się w jej niebieskie oczy i przez dłuższą chwilę nie mógł powiedzieć nic sensownego. Cały czas powtarzał sobie pod nosem swoją  mantrę: nie, nie, nie, nie.
    Po chwili odzyskał rezon.
    - Jules, w co ty się znowu wpakowałaś? – spytał, zaostrzając swój ton z każdym wypowiadanym słowem.
    - To nie miało tak wyjść, plany były zupełnie inne. Jednak wszystko skończyło się jak zawsze – do dupy.
    - Serio, tylko na tyle cię stać? – warknął w odpowiedzi.
    Louis odchrząknął, przypominając wszystkim zebranym o obecności jego i Julie.
    - Stop, zgubiłem się gdzieś przy „hej Dusty”. – Wyciągnął przed siebie wyprostowane dłonie w geście spowolnienia. Zamknął oczy, by spróbować się skoncentrować. Louis wziął głęboki oddech i spod przymrużonych powiek spojrzał na Dustina. – Ustalmy najpierw kilka faktów. Po pierwsze, skąd wy się znacie? Po drugie, dlaczego mówisz do niej, jakby ta cała sytuacja to była jej wina? I po trzecie, prawdopodobnie najważniejsze – dlaczego do jasnej cholery jesteś na „ty” ze szkolną pielęgniarką?
    Rudowłosa nie zwróciła uwagi na to, że pytania nie były skierowane do niej i zwróciła się do Louisa.
    - Pamiętam cię. Byłeś u mnie w zeszłym tygodniu. Miałeś skaleczone opuszki palców po meczu w siatkówkę. – Pielęgniarka obdarzyła go przenikliwym spojrzeniem niebieskich oczu. – Lenny, prawda?
    - Louis – poprawił ją chłopak.
    - Racja, przepraszam. Widzisz Louis – kontynuowała – Dustin i ja jesteśmy rodzeństwem.
Im dłużej Julie przyglądała się Jules i Dustinowi, tym łatwiej było jej znaleźć cechy, świadczące o ich pokrewieństwie. Kanciaste szczęki z mocno zarysowanymi kośćmi policzkowymi i niebieskie oczy. Nawet ciemniejsze plamki na ich tęczówkach były w tym samym miejscu.
    Jednak równie wiele rzeczy ich dzieliło – czupryna Dustina była w kolorze piasku, natomiast Jules miała na głowie burzę rudych loków.  Oboje byli dość wysocy, ale Jules była bardzo szczupła, wręcz cherlawa i sprawiała wrażenie, że jeden silniejszy podmuch wiatru może ją przełamać jak zapałkę, a Dustin – jak na sportowca przystało - był bardzo umięśniony.
    Julie zżerała ciekawość i chciała zasypać dziewczynę nieskończoną liczbą pytań. Czy Dustin wiedział, że pracujesz w naszej szkole? Jeśli tak, to dlaczego był taki zaskoczony twoją obecnością? Dlaczego Dustin uważa, że to co się teraz dzieje – czymkolwiek „to” jest – jest twoją winą? Jakiego używasz szamponu, ponieważ twoje włosy są idealne, a moje wyglądają jak kupa siana i zapachem przypominają oborę?
    Julie usłyszała jednak inne pytanie.
    - Co pani tu robi, pani profesor?
    Profesor Sinner zauważyli od razu po wejściu do klasy, jednak całe Dustinowo-Julesowe zamieszanie odciągnęło od niej uwagę. Dopiero teraz, gdy rodzeństwo się już uspokoiło, Louis zaczął bombardować nauczycielkę biologii pytaniami.
    - Pani doktor, myślę, że nie ma sensu dalsze ukrywanie prawdy.
    Dustin, Louis i Jules odwrócili swoje głowy w stronę Jules, która wypowiedziała te słowa.
    - Pani doktor? – spytali chórem.
    - Przecież ona jest nauczycielką, a nie lekarzem. – powiedziała Julie.
    - Panna Vein ma na myśli stopień naukowy. Chociaż ze względu na moją specjalizację można mnie także nazwać lekarzem. – Sinner odezwała się pierwszy raz od przybycia trójki nastolatków.
    - Panna Vein? – Julie wiedziała, że profesor/doktor Sinner ma na myśli Jules, jednak jeden szczegół jej się nie zgadzał. – Przecież to nie jest nazwisko Dustina. Skoro jesteście rodzeństwem to czy nie powinniście mieć wpólne…
    - Dustin jest moim przyrodnim bratem. – przerwała jej Jules. – Jedna matka, różni ojcowie. Kiedy mój tata zmarł, mama wyszła za mąż za ojca Dustina. Bardzo go kocham, ale jednak zostałam przy swoim nazwisku.
    - To wiele wyjaśnia. – powiedział Louis, gdyż nie wiedział za bardzo jakie inne słowa byłyby właściwie. W jego wypadku minęłoby wiele miesięcy, zanim podzieliłby się z kimś swoją historią. Jules, nie licząc wypadku z poprzedniego tygodnia, znał przez kilka minut, a dziewczyna zdążyła mu powiedzieć o śmierci jej ojca i ojczymie.
   - Trochę odbiegliśmy od tematu. – zauważyła słusznie Julie. – Bardzo chętnie usłyszymy prawdę.
   Jules spojrzała na Sinner, która uparcie wpatrywała się przed siebie, ani razy nie spojrzawszy na swoich towarzyszy. Widocznie ona nie miała zamiary nic powiedzieć. Natomiast Jules miała już dosyć życia w kłamstwie.
    - To wszystko nasza wina. – powiedziała bez ogródek.
    - Co masz na myśli? – spytał Louis. Chłopak skrzyżował ramiona na klatce piersiowej i oparł się o kant ławki. Po jego postawie można by pomyśleć, że chce posłuchać ciekawej opowieści, ale jego źrenice zamieniły są w wąską szparkę i nie spuszczały wzroku z Sinner.
    - Mam na myśli homo putrescentibus. Człowiek gnijący. Żywy trup. Zombie. – Jules urwała na chwilę, aby popatrzeć na twarze nastolatków. Kiedy mrugnęła po jej policzku spłynęła łza. Natychmiast wytarła ją wierzchem dłoni. - Doktor Sinner była kiedyś, cóż właściwie to nadal jest genialnym biotechnologiem. Podczas badań zauważyła, że gdyby ulepszyć pewne komórki ciała, przestalibyśmy się starzeć w tak zatrważającym tempie. Bylibyśmy odporni na wszystkich choroby, łącznie z rakiem. Aby im zapobiec, wystarczyłaby szczepionka. Taki zabieg mógłby sobie zafundować każdy. Potraficie to sobie wyobrazić?
    Sinner przerwała Jules.
    - Oczywiście, że nie potrafią sobie tego wyobrazić. To dzieci, nie mają pojęcia o wspólnym dobru. Wszystkie wyniki były zadowalające, przeszłam w fazę testów na żywych organizmach. Najpierw w grę wchodziły myszy, ale oczywiście wiadomo, że efekt na ludziach nie będzie w stu procentach zgodny. – W jej głosie brzmiała pogarda do nastolatków i jakaś inna dziwna nuta, której Louis nie mógł na początku rozszyfrować. Po chwili zdał sobie sprawę, że profesor Sinner mówi o swoich badaniach jak o dziecku. Kochała je bezwarunkowo i nie potrafiła dostrzec ich wad. - Mój Gen X był idealny, jednak nie pozwolili mi przeprowadzić badań na ludziach. Ponieważ nie pasował im jeden drobny szczegół…
    Dustin nie pozwolił jej dokończyć zdania. Teraz wszyscy słuchali z ciekawością wypisaną na twarzach.
    - Jaki szczegół?
    - Chodzi o wyniki badań na tych cholernych myszach. Jeden z mysich łańcuchów kwasu deoksyrybonukleinowego lub jak to wy mówicie DNA powodował, że Gen X przyjmował się tylko na początku. Przez pierwsze tygodnie wszystko było w porządku, a potem następowała dziwna mutacja. Coś w rodzaju efektu jo-jo. Ciało reagowało na wszystko z zwiększoną siłą, nawet na zwykłe roztocza. Narządy zamiast się goić, zaczęły gnić.  Nazwałam to putrescentizmem, czyli procesem gnicia, rozkładu. Mam wrażenie, że nie macie ochoty słuchać o anatomicznych szczegółach. Cóż, żeby skrócić wam nieprzyjemne momenty, powiem tylko, że działo się z tymi myszami to samo co po śmierci. Różnica polegała na tym, że putrescentizm działał od środka, tworząc martwe zwierzę w środku, a jednocześnie nadal żywe, ponieważ gnicie nie dotykało mózgu. Chodząca skorupa, która chciała tylko zabijać. Zaczęło dochodzić do aktów kanibalizmu.
    Julie próbowała sobie wyobrazić jak może czuć się takie stworzenie. Mieć świadomość, że umierasz i czujesz z każdym dniem, każdą godziną, każdą minutą, każdą sekundą oddech śmierci na karku. Jednocześnie nie możesz nic z tym zrobić, pozostaje ci się tylko pogodzić z losem. Myślisz, że niedługo nadejdzie upragniona i wyczekiwana śmierć, a tu się okazuje, że jest już za późno na jakiekolwiek decyzje i do końca będziesz tylko czymś, co chce śmierci i ciała innych. Nagle dostrzegła sens w historiach o średniowiecznych rycerzach noszących przy sobie mizerykordię, krótki, wąski sztylet służący do dobijania rannego lub konającego przeciwnika. Każdy człowiek o zdrowych zmysłach, który ma przy sobie odrobinę współczucia i empatii nie życzy nawet najgorszemu wrogowi śmierci w takich męczarniach. Zawodzenia i jęki zombie są ich rozpaczliwych krzykiem o pomoc, którego nie rozumie nikt poza nimi samymi, ale oni nie są w stanie sobie nawzajem pomóc. Julie odrzuciła od siebie te myśli i próbowała sobie wmówić, że wyolbrzymia. W głębi duszy wiedziała jednak, że pewnie ta wersja niewiele różni się od prawdy.
    - Nie pozwolili na testy na ludziach, przeraziła ich możliwość putrescentizmu. Przecież jednak wcale nie musiało do tego dojść. Znalazłam już nawet kilku bezdomnych, którzy za nocleg i wyżywienie chętnie by się zgodzili na kilka eksperymentów… - Sinner popatrzyła na okna zakryte ciemnymi zasłonami, jakby wyobrażała sobie co kryje się za nimi. Świat nieograniczonych możliwości.
    - Odbiega pani od tematu. – Dustin sprowadził ją na ziemię rzeczowym tonem i niezwykłą suchością w głosie. Między nim a Julie i Louisem doszło do kilku spięć, jednak nigdy nie widzieli Dustina w takim stanie.
    - Oczywiście, że to was nie interesuje. Obce jest wam pojęcie ideologii, nie potrafilibyście dla niej wszystkiego poświęcić. – obruszyła się Sinner.
    Jules potarła sobie czoło w geście lekkiego zażenowania zachowaniem swojej pracodawczyni.
    - W międzyczasie pani doktor zaczęła poszukiwać asystentki. Ktoś był potrzebny do ustalanie spotkań, parzenia kawy i porządkowania wszystkich tych „niezbędnych” papierów. – W tym momencie Jules uniosła obie dłonie na wysokość twarzy, ułożyła palce środkowe i wskazujące w znak litery V i dwa je zgięła w tym samym czasie. – Studiowałam medycynę, ale chciałam się przenieść na biotechnologię. Zanim zdecydowałam się na największy krok w swojej karierze, postanowiłam poszukać pracy w Instytucie Biotechnologii. Kiedy usłyszałam, że osoba z najlepszą renomą w swojej branży poszukuje kogoś do pomocy, nie wahałam się ani chwili, starając się nie myśleć o plotkach krążących na jej temat.
    - Jak miło, że nigdy nie raczyłaś mi wspomnieć o tym szczególe, panno Vein. – powiedziała z przekąsem Sinner. – Co o mnie mówili?
    - Niezrównoważona psychiczne kobieta, chcąca zawsze postawić na swoim. Wariatka o genialnym umyśle. Myślę, że było trochę w tym prawdy, skoro jednak dopięłaś swojego.
    Julie wyczuła, że coś nieprzyjemnego musiało się zdarzyć między profesor Sinner a siostrą Dustina. Nigdy nie lubiła biologii, ale teraz miała ku temu jakieś sensowne uzasadnienie. Uczyła ją psychopatka o wielkich ambicjach.
    - Doktor Sinner próbowała przekonać wielu ludzi, aby poparli jej pomysł, zaczynając na władzach Instytutu Biotechnologii, a kończąc na przewodniczących światowych organizacji. Każdy jej odmawiał, mieli ku temu niezbite dowody. Ona jednak się zabezpieczyła. W momencie, kiedy ostatnia osoba powiedziała „nie”, pani doktor wprowadziła w życie swój plan B. Wykorzystanie niewinnych, niczego nieświadomych do swoich szalonych eksperymentów. Oczywiście w momencie, kiedy się o tym dowiedziałam, rzuciłam pracę i wróciłam tutaj, do Lincoln Bay, do swojego rodzinnego miasta, aby zatrudnić się jako szkolna pielęgniarka. Sinner jest jednak bardzo mądrą i sprytną kobietą, wiedziała wszystko o moich zamiarach.
    - Co więc zrobiła? – spytał Louis, przeczuwając, że już zna odpowiedź na to pytanie.
    - Przyjechała tu za mną i zatrudniła się w tej samej szkole jako nauczycielka biologii. W Lincoln Bay nikt nie widział w niej szalonego naukowca, tutaj była po prostu nauczycielem.
    Louis popatrzył się z konsternacją na obie kobiety.
    - Jules, skoro mówisz, że się zwolniłaś to dlaczego sądzisz, że cała tak epidemia to także twoja wina?
    Sinner ogarnęło niedowierzanie. Pokręciła z dezaprobatą głową.
   - Och, jeszcze to do was nie dotarło? Skoro tego samego dnia co to wszystko się zaczęło, odbywały się szczepienia, to kto inny mógł zaaplikować wirusa z Genem X jak nie szkolna pielęgniarka?
    Louis i Julie zwrócili swoje twarze w stronę Jules. Dziewczyna spuściła głowę, rude kosmyki opadły na jej czoło. Cicho pociągnęła nosem.
    Tylko Dustin nie wydawał się zaskoczony takim obrotem spraw.
    - Ja nie miałam pojęcia co im aplikuje. – wydukała Jules. Starała się z całych sił powstrzymać od wybuchnięcia niepohamowanym płaczem. Niestety, jej wysiłki spaliły na panewce, a po zaróżowionych policzkach ciekły łzy. – Myślałam, że to zwykła szczepionka, Gen X wyglądał podobnie. Nawet nie wiem, kiedy ona je podmieniła.
    Julie nagle zrobiło się strasznie żal dziewczyny. Miała ochotę ją przytulić i powiedzieć „nic się nie stało”. Jednak to nie była prawda. Przez działanie Jules wydarzyło się bardzo wiele złego. Istniał jednak sposób, aby zdjąć trochę ciężaru z bark dziewczyny.
    - Jak to je podmieniła? – spytała Julie. – Masz na myśli, że nasza ukochana pani profesor stoi za tym wszystkim?
    - Oczywiście, że ja to zrobiłam. Myślisz, że przyjemnością było uczenie bandy nastolatków, którzy nie myślą racjonalnie pod wpływem buzujących hormonów? Przynajmniej wasze pojawienie się na świecie nie było totalnym marnotrawstwem, powinniście być dumni, że przysłużyliście się nauce.
    Louisa oburzyły i jednocześnie głęboko dotknęły jej słowa. Poczuł się w obowiązku chronić wszystkich nastolatków tego świata.
    - Pani nigdy nie była młoda? – spytał z wyrzutem. – Poza tym, czy pańskie działania nie łamią jakieś Konwencji o Prawach Człowieka. Nie jestem pewien czy to jest do końca legal…
    Nie dokończył zdania, ponieważ zakręciło mu się w głowie. Chłopak złapał się za swoje skronie i zaczął je intensywnie rozmasowywać. Louis poczuł, że jego nogi są jak z waty i nie dadzą rady utrzymać całego ciężaru jego ciała. Powoli, jakby przebywał za długo pod wodą zaczął tracić przytomność.
    Pierwszy zareagował Dustin. Natychmiast poderwał się ze swojego miejsca i rzucił się w stronę upadającego przyjaciela. Chciał chociaż trochę zamortyzować jego zderzenie się z podłogą. Linoleum boleśnie obtarło ręce Dustina.
    Julie podbiegła do nich. Uklękła i złapała nieprzytomnego Louisa za dłoń. Odetchnęła z ulgą, kiedy wyczuła słaby puls.
    - Zróbcie coś! – zwróciła się z prośbą do Jules i Sinner. Kiedy żadna z nich nic nie zrobiła, krzyknęła jeszcze raz: - Do jasnej cholery, zróbcie coś! Chyba uczą was na tych studiach pierwszej pomocy!
    Jules podeszła do zbiorowiska wokół Louisa i przyklęknęła na jednym kolanie. Jako pierwsza zauważyła czarną plamę na dżinsach chłopaka. Podwinęła delikatnie nogawkę, chcąc zobaczyć co się pod nią znajduje.
    Ich oczom ukazała się okropna rana, znajdująca się tuż nad lewą kostką. Dookoła śladu po zębach wysuszona skóra zaczęła zielenieć. Z ugryzień sączyła się czarna maź. Julie i Dustin wpatrywali się jak zaklęci w nogę Louisa. Mimo obrzydzenia nie potrafili odwrócić wzroku.
    - Powinnam chyba powiedzieć, że mi przykro. – rzekła lodowatym tonem Sinner. – Wasz przyjaciel został ugryziony. Zamienia się w zombie.

________________________________________
Wypadałoby tu coś napisać.
Na początek chciałabym z całego serca przeprosić za bardzo długą nieobecność na blogu i w bloggosferze. Jednak ci z Was, moi ukochani czytelnicy, którzy mają jeszcze do mnie cierpliwość i ochotę czytać to co tworzy się w mojej głowie, chodzą do szkoły, wiedzą jak trudna jest końcówka roku szkolnego. Niekończące się testy, odpytywania sprawdzające umiejętności, starania o jak najlepszą ocenę na zakończenie - gdzieś po drodze zgubiłam czas na pisanie bloga. Do tego wszystkiego doszła jeszcze wycieczka szkolna, koncert... za dużo tego. Postanawiam się poprawić i częściej dodawać rozdziały. Mam nadzieję, że moją nieobecność chociaż w małym stopnim zrekompensuje Wam trochę dłuższym niż zwykle rozdziałem. 
Dziękuje z głębi serca wszystkim, którzy nadal pozostali tutaj, aby śledzić dalsze losy Dustina, Julie, Louisa, Abby i Martina.
Piszcie w komentarzach, czy podobał Wam się ten rozdział, czy wyjaśnił kilka spraw i co najważniejsze: czy drżycie ze strachu nad przyszłością Louisa ;)
P S Spokojnie, zamierzam nadal kontynuować tą historię ^^
P P S Przypomniam, że można mnie znaleźć na Wattpadzie (link w kolumnie obok, wystarczy kliknąć w grafikę)
P P P S Rozważam wrzucenia na bloga zwiastuna, skleconego przeze mnie w chwili nudy. Ktoś popiera?  

czwartek, 15 maja 2014

Rozdział XIII

Po dokładnym obejrzeniu blokady drzwi, Dustin i Louis wrócili do Julie. Stwierdzili, że to niemożliwe, aby tak poprawny i praktycznie nie możliwy do sforsowania zamek, wykonał jakiś prymitywny zombie. Między klamki obu skrzydeł drzwi był włożony metalowy pręt, a jego brzegi były wygięte i ułożone w znak przypominający symbol nieskończoności. Dustin, który przecież był sportowcem i nie powinien mieć z tym problemu, nie mógł sobie poradzić z odblokowaniem drzwi.
    Z drugiej strony powinni się cieszyć, że są dobrze zabezpieczeni i przynajmniej nie grożą im żadne ataki z zewnątrz. Jednak bardziej niepokojące było to, co znajdowało się wewnątrz. Przecież nie pierwszy lepszy cherlawy uczeń jest w stanie tak wygiąć metalową rurę.
    Naturalnie, najsilniejsi zawsze byli członkowie drużyny futbolowej. Dustin przestał mieć nadzieję, że któryś z jego kolegów ocalał – w tłumie, który zostawili za zamkniętymi drzwiami prowadzącymi do auli, widział co najmniej dziesięć drużynowych koszulek. Wiedział, że szanse, że któryś będzie miał na tyle rozumu by uciekać, gdzie pieprz rośnie nie współgrały z ich niskim ilorazem tolerancji. Owszem, nie można im odmówić zgranej pracy w drużynie, jednak taki układ sprawdza się tylko wtedy, gdy mają silnego przywódcę, który powie im dokładnie jak mają grać. Dustin był pewien, że teraz tego zabrakło – za przywódcę uważali kapitana drużyny i słuchali jego słów z wielkim zapałem, a potem powtarzali je jak mantrę. Johnny miał jednak tą słabość, że wszystkie konflikty rozwiązywał za pomocą przemocy. Dustin wątpił czy rzucenie się na zombie, który może cię załatwić nawet draśnięciem, było najlepszym pomysłem.
    Biorąc pod uwagę, że później spotkali Johnny’ego jako żywego truposza, który chciał się rzucić na swoją byłą dziewczynę, był to bardzo zły pomysł.
    Korytarz, na którym się obecnie znajdowali, był po obu stronach zakończony parami drzwi. Oba były zablokowane w identyczny sposób, co mogło oznaczać tylko jedno – ktoś chciał się ukryć i zablokował jedyny sposób ucieczki. Oczywiście była jeszcze jedna droga – przez lożę dla nauczycieli, która znajdowała się nad aulą. Te drzwi były praktycznie zawsze zamknięte – zostawały otwierane tylko na akademie. Jednak jak się w rzeczywistości okazało, drzwi nie były naprawdę zamknięte, tylko mocno zatrzaśnięte. Wystarczyło mocno naprzeć i ustępowały.
    Dustin, Julie i Louis się przekonali, że gdy zombie nie mają motywacji, na przykład, są bardzo głodne i postanawiają urządzić sobie szwedzki bufet z ludzkiego mięsa, chodzą tylko w konkretnych strefach. Jeśli więc truposze nie wiedziały, że ktoś tu się znajduje, nie widziały potrzeby dostania się na to piętro.
    Julie starała się jeszcze bardziej zabarykadować drzwi, którymi się tutaj dostali. Weszła do pierwszej z brzegu otwartej klasy i po szybkim sprawdzeniu, że nie czai się tam żaden nieproszony gość, wzięła kilka krzeseł i postawiła je za szafką, którą przytargali chłopcy.
    Byli chyba na piętrze przyrodniczym – znajdowały się tu pracownie do chemii, biologii i fizyki. Obok jednej z pracowni fizycznych znajdował się pokój nauczycielki – dlatego wejście na balkon nad aulą, znajdowało się właśnie na tym piętrze – szkoła była projektowana w ten sposób, żeby nauczyciele nie musieli się za dużo nachodzić.
    Dziewczyna nie zwracała uwagi na hałas, jaki wykonuje poprzez szuranie stolika po linoleum. Wiedziała, że wszystkie truposze, które znajdują się w auli, zdają sobie sprawę z obecności jej, Dustina i Louisa i pragną jej krwi. Nie widziała, więc sensu w ukrywaniu tego, co było oczywiste.
    Julie właśnie ustawiała ostatnie krzesło, gdy poczuła oddech na swoim karku. Gwałtownie zaczerpnęła powietrza i z zamachem odwróciła się na pięcie.
    - Louis! Nigdy więcej…
    Julie nie dane było skończyć. Chłopak zasłonił swoją dłonią całe jej usta, jednocześnie przykładając palec wskazujący drugiej ręki do swoich warg. Przekaz był jasny – „siedź cicho”.
    Julie wydała z siebie kilka niezrozumiałych dźwięków, a kiedy uznała, że dalsze wyrywanie się nie ma sensu, uspokoiła się. Jej klatka piersiowa unosiła się podczas wykonywania miarowych oddechów. Dopiero, kiedy Louis zobaczył, że Julie jest spokojna, zabrał swoją dłoń.
    - Ty idioto! Co to miało być?
    Przed Julie pojawił się Dustin, wzrokiem gromiąc dziewczynę.
    - Ciszej, nie jesteśmy tu sami.
    - Przecież wiem, że szkoła jest pełna zombie. – odparła Julie, krzyżując swoje ręce na klatce piersiowej.
    Dustin powoli pokręcił głową na boki, zupełnie jakby myślał, że im wolnej będzie to robić, tym szybciej prawda dojdzie do Julie.
    - Nie o to mi chodzi.
    Zdezorientowana Julie popatrzyła na obu swoich towarzyszy i wreszcie zrozumiała. Z przerażenia rozszerzyły się jej źrenice, a usta odruchowo zakryła dłonią.
    - Wy nie blokowaliście drzwi wyjściowych. Ktoś już je zamknął.
    - Bingo. – odrzekł Louis.
    - Wiejemy? – spytała dziewczyna.
    - Najpierw oceńmy zagrożenie. Korytarz nie jest długi, jesteśmy w trójkę, damy sobie radę. – odpowiedział jej Dustin. Podrapał się w zamyśleniu po brodzie i dodał: - Może znajdziemy sojuszników.
    - Problem w tym – powiedział Louis – że przez głośne zachowanie naszej księżniczki straciliśmy element zagrożenia.
    Dustin uśmiechnął się szeroko.
    - W takim wypadku nie musimy być wcale ostrożni.
    Napotkał zdziwione spojrzenia Julie i Louisa i próbował westchnąć ostentacyjnie, ale ponieważ nadal był uśmiechnięty, efekt był komiczny. Bez wyjaśnień podszedł do pierwszych z brzegu drzwi do klasy i kopnął w nie z całej siły. W miejscu, gdzie Dustin uderzył drewno się wklęsło, a szybę pokryła sieć drobnych pęknięć. Drzwi wypadły z zawiasów.
    Dustin patrząc na swoich osłupiałych przyjaciół, powiedział ze śmiechem:
    - Nie mówicie, że nigdy nie chcieliście tego zrobić.
    Louis uśmiechnął się półgębkiem.
    - Marzę o tym od zawsze. – powiedział.
    Chłopcy zaczęli szarpać się z inną parą drzwi, a tymczasem Julie podeszła do szafki, którą zabarykadowali drzwi oddzielające ich od zombie.  Otworzyła dolne drzwiczki i zajrzała do wnętrza w celu zbadania zawartości. Po krótkim grzebaniu wyjęła stamtąd globus.
     Julie stanęła naprzeciwko drzwi, za które chłopcy nie zdążyli się jeszcze zabrać i rzuciła z całej siły globusem w szybkę. Szkło rozbiło się na drobny mak, a dziewczyna naciągnęła rękaw swojego sweterka i przełożyła rękę przez otwór, który zrobiła. Julie wyszukała klamkę i otworzyła drzwi od wewnątrz.
    Wszyscy otwierali jeszcze inne drzwi na różne sposoby. Louis naparł swoim barkiem na ostatnią zamkniętą parę. Napotkał opór, który był nie tylko spowodowany zamkiem. Coś stało z drugiej strony i uniemożliwiało dostanie się do środka.
    Julie wzięła książkę, która leżała na stoliku. Pomyślała, że „Podręcznik anatomii dla klasy dziesiątej” bardzo by się spodobał Abby. Chcąc odgonić od siebie myśl, że Martinowi i Abby mogło się coś stać, rzuciła obszernym tomem w szybę.
    Odgłos tłuczonego szkła zlał się z kobiecym krzykiem. Dustin i Louis natychmiast odwrócili swoje głowy w stronę jedynej dziewczyny w ich towarzystwie. Julie pokręciła głową.
    - To nie ja. – powiedziała bezgłośnie.
    Dustin powoli ruszył w stronę drzwi. Odłamki szyby chrzęściły pod jego adidasami. Nie musiał stawać na palcach, aby zobaczyć wnętrze klasy.
    Pracownia chemiczna była w nienaruszonym stanie. Nic nie przyciągało szczególnej uwagi Dustina. Te same co zwykle zlewki stały na stolikach. Ta sama szafka z substancjami, stała zamknięta na klucz w swoim zwykłym miejscu. Dustin mógłby przysiąc, że zaraz zadzwoni dzwonek i do klasy wejdą uczniowie.
    Nie zgadzał się tylko jeden szczegół. W kącie klasy kuliły się dwie kobiety. Jedna, mimo swej postawy, patrzyła się na Dustina dumnym wzrokiem. Druga, pewnie młodsza, zakryła swoją twarz dłońmi. Chłopak od razu rozpoznał burzę rudych loków. Jego oczy zaszły łzami.
   - Jules? – szepnął cicho.


___________________________________________
Pisany w ferworze przygotowań do bierzmowania rozdział. Dlatego też musicie wybaczyć mi jego długość i drobne błędy. Poważnie, wychodzę z domu o 7, wracam o 21 i idę spać.
Taki tryb życia skończy się wraz z niedzielną datą, ale *fanfary* w poniedziałek jadę na Węgry na wymianę międzyszkolną i nie ma mnie do następnej niedzieli :) Nowego rozdziału i komentarzy na Waszych blogach należy się spodziewać dopiero po 27 maja ;)
Życzcie mi powodzenia, żebym się nie zgubiła w Budapeszcie xd

wtorek, 22 kwietnia 2014

Rozdział XI

- Dustin, pospiesz się! – szepnęła głośno zdenerwowana Julie.
    Chłopak wszedł do auli i delikatnie zamknął za sobą ciężkie drzwi. Spojrzał na Julie, która natychmiast spuściła wzrok, gdy tylko spostrzegła, że oczy chłopaka błądzą po jej ciele. Louis nie zwracał na nich uwagi i od razu zabrał się do dokładnego badania sceny.
    - Jesteśmy tu bezpieczni. – powiedział, idąc między rzędami identycznych krzesełek. Był bardzo ostrożny, nic nie widział i szedł powoli, muskając delikatnie wierzch tapicerki. – Ale proszę was, na miłość boską, bądźcie cicho! Nie chcemy jeszcze robić rozgłosu.
    - Lou… - zaczęła Julie, ale chłopak szybko jej przerwał.
    - Nie nazywaj mnie tak. – powiedział oschle.
    - Dobra, ale chodzi o to, że to nie była wina Dustina, że narobił tyle hałasu. Żadne z nas nie widziało tego ciała.
    Dustina przeszły ciarki, gdy tylko przypomniał sobie powoli gnijące ciało, które leżało na podłodze. Światła zgasły na chwilę, jakby ktoś odciął ich od świata, a on, jako, że szedł przodem, pierwszy wpadł na zwłoki. Upał tak niefortunnie, że spowodował niezłe zamieszanie. Odgłos, który wydał przy upadku, przyciągnął wygłodniałego truposza, który w pierwszej kolejności zabrał się za martwe ciało, co pozwoliło Dustinowi, Julie i Louisowi na dostanie się do auli.
    Mieli szczęście, że byli na tyle blisko sali, której szukali, że zanim wywaliło prąd, zdążyli zobaczyć gdzie są drzwi. Teraz wystarczyło się tylko kierować przed siebie i nasłuchiwać: ostatnie czego chcieli to spotkanie twarzą w twarz z zombie.
    - Może wiecie gdzie są jakieś latarki albo cokolwiek, co pozwoli nam przejrzeć te ciemności? – zakończył tą dyskusję Louis.
    Chciał zmienić temat. Wiedział, że kłótnie na nic się nie zdadzą. Przez ten czas, kiedy byli na siebie skazani, mimo wielu sprzeczek na przeróżne tematy bardzo polubił tych ludzi. Przez swoją oschłość pokazywał jak zależy mu na tym, żeby żadnemu z nich nic się nie stało. Louis był pewny, że nigdy nie wybaczył by sobie takiej sytuacji.
    Nie jeśli może temu zapobiec.
    Wychodząc z piwnicy, poruszony tym co powiedziała Abby, postanowił, że woli umrzeć niż żyć ze świadomością, że ktoś umarł za niego. Bycie przydzielonym do drużyny razem z Julie i Dustinem nie ułatwiało tego zadania.
     - Na pierwszych zajęciach kółka teatralnego zostaliśmy oprowadzeni po całym pomieszczeniu. – Julie w przeciwieństwie do Louisa szła bardzo pewnie, jakby znała na pamięć każdy centymetr kwadratowy auli. – Panna Scott, nasza opiekunka, pokazała nam również pomieszczenie techniczne. Wiecie podnoszenie kurtyny, zmiana tła… - Dziewczyna weszła po stromych schodach na podest i nie wahając się ani chwilę, skręciła z prawo, tuż za gruby, czerwony materiał. – i sterowanie oświetleniem.
    Julie stanęła naprzeciwko panelu kontrolnego i po kilku nieudanych próbach wreszcie natrafiła na właściwy guzik – reflektory zapłonęły oślepiającym blaskiem.
    Błysk był tak intensywny, że oślepił Louisa i Dustina i oboje musieli zakryć swoje oczy. Dopiero po chwili, gdy ich wzrok przyzwyczaił się do światła, zerknęli za stojącą na podeście Julie, która ukłoniła się w teatralnym geście.
    - Ale jak? – wyjąkał Dustin piskliwym głosem. Odchrząknął i dodał już normalnie: - Przecież w całej szkole wysiadły korki. Widzieliśmy to na własne oczy.
    - Problem w tym, że my nic nie widzieliśmy. – poprawił go Louis. – Jak odpaliłaś światła?
    - Mówicie o tym, jakby to był mój pierwszy przebłysk geniuszu. – powiedziała Julie. Próbowała udać obrażoną, jednak jej to nie wyszło i wybuchła śmiechem. – Musicie się nauczyć, że nie jestem taka tępa na jaką wyglądam.
    Dustin i Louis jednocześnie spuścili głowy i zaczęli intensywnie oglądać czubki swoich poplamionych butów.
    - Nie udawajcie, że nigdy nie pomyśleliście o mnie „głupia cheerleaderka”. Każdy tak sądzi, dopóki nie pozna mnie lepiej. – Julie westchnęła głośno i domyślając się, że nie spotka się z żadnym odzewem ze strony chłopaków, powiedziała: - Sala ma własny agregat. Właśnie na takie przypadki. Podobno kiedyś w środku wystawiania „Hamleta” zabrakło prądu i wybuchła panika. Dyrekcja postanowiła, że nigdy więcej nie dopuszczą do powtórzenia tego zdarzenia i kupili agregat.

    Po przeszukaniu rekwizytorni Louis i Julie nie znaleźli żadnych latarek ani innych przydatnych przedmiotów – jedynie kilka sukienek z głębokiego rokoko.
    - Czy zanim odeszłaś, zdążyłaś wystąpić w chociaż jednej sztuce? – spytał Louis.
    Przegrzebywał się właśnie przez stertę kapeluszy, gdy natknął się na coś, co mogło im się do czegoś przydać. Dotknął palcami chłodnego metalu.
    - W jednej. „Skąpiec”. Potrafisz wyobrazić sobie mnie w pudrowanej peruce i bufiastej sukni?
    Julie zaśmiała się perliście. Wspólne poszukiwania sprzętu sprawiły, że lodowy mur, który postawili między sobą zaczął powoli topnieć.
    - Właściwie pewnie nie wyglądałabyś tak źle. – odparł Louis, zanim zastanowił się nad sensem wypowiadanych słów. Nie dał Julie szansy na rewanż i szybko zmienił temat. – Patrz co znalazłem. Myślisz, że się przyda?
    Julie zaśmiała się jeszcze głośniej niż poprzednio i łapiąc się za brzuch powiedziała:
    - Chcesz żebyśmy szli na hordy zombich z lampą naftową?
    - Są na baterie. – odrzekł chłopak. – Widzisz, tu jest włącznik.
    Julie dotknęła pstryczka i lampa od razu się zapaliła.
    -  Nie wiemy na jak długo starczą.
    - Bierzemy. – skwitował chłopak. – Tego jest więcej, każdy będzie miał swoją.
    Do ich uszu dotarł głośny huk i przyduszony krzyk. Zerwali się na równe nogi i pobiegli zobaczyć, co się dzieje z Dustinem. Julie stanęły przed oczami najgorsze możliwe scenariusze.
    Gdy tylko zobaczyli przykucniętego Dustina, z gardła dziewczyny wydał się nieokreślony dźwięk, coś pomiędzy jego imieniem, a chrumkaniem świni.
    Podbiegła do niego i uklęknęła.
    - Dustin! – teraz Julie krzyknęła wyraźnie jego imię.
    - Nic mi nie jest. Za mocno zamknąłem tą klapę i nie zdążyłem cofnąć dłoni.
    Dopiero teraz oboje zobaczyli fioletowe palce, które Dustin wydostał spod drewna. Wstał nieporadnie, wspierając się na zdrowej dłoni.
    - To nie wygląda zbyt dobrze. – powiedział Louis, przyglądając się kończynie kolegi. – Możesz nimi ruszać?
    Dustin spróbował zgiąć palce, ale natychmiast jego twarz wygięła się w wyrazie tępego bólu.
    - Nie dam rady.
    Louis pokręcił głową, próbując znaleźć jakieś odpowiednie rozwiązanie.
    - Możemy później coś wymyślimy.
    - O cholera. – zaklęła Julie.
    - Ej, damie nie przystoi. – powiedział Dustin.
    - Nie o to chodzi. – Julie głośno przełknęła ślinę, czuła, że jej przełyk robi się suchy jak wata. Tępo wpatrywała się w drzwi, nie ruszała się, jakby jej nogi wrosły w drewno i do końca życia miała pozostać w takiej pozycji.
    Louis i Dustin odwrócili się, tak, że teraz stali przodem do drzwi.
    Do drzwi, w których stał zombie.
    Zgniłozielona skóra i przekrwione białka oczu kazały im uciekać, jednak oni stali jak sparaliżowani. Może dlatego, że się bali. Może dlatego, że nie byli przygotowani, żeby w tym momencie rozpocząć swoją akcję. Może dlatego, że wszyscy w tym samym momencie pojęli, kto lub co, stoi przed nimi.
    - Och Johnny. – szepnęła Julie. Zamgliło się jej przed oczami od łez, które napłynęły. – Co się z tobą stało?
   Louis jako pierwszy odzyskał zdolność szybkiego myślenia. Czy dlatego, że Johnny, a raczej jego pozostałość, nie był jego chłopakiem ani kumplem z drużyny? Nie wiedział, jednak wpadł na najlepszy pomysł wyjścia z tej sytuacji. Trybiki w jego mózgu pracowały w zawrotnym tempie, kiedy on podjął decyzję.
    - Biegnijcie do garderoby aktorów i się wydostańcie stąd. Teraz!
    Jego okrzyk sprowadził Julie i Dustina na ziemię, który poderwali się do biegu w lewą stronę. On pobiegł w przeciwnym kierunku, do pomieszczenia technicznego.
    Kiedyś Louis interesował się techniką, więc szybko pojął, który guzik uruchamia muzykę. Mimo beznadziejnej sytuacji myślał, że wybuchnie śmiechem, gdy usłyszał pierwsze takty „Jeziora Łabędziego”.
    Cóż musi wystarczyć, pomyślał. Ustawił maksymalną głośność i mając nadzieję, że jego plan zbawi wszystkie zombie do auli, pobiegł w kierunku swych towarzyszy.
    Kiedy przebiegał przez podest, spojrzał w wnętrze sali i zobaczył, że ich działania przynoszą zamierzony skutek – coraz więcej truposzy pojawiało się na widowni. Jednak duża odległość od nich, pozwalała na spokojną, o ile można tak ją nazwać w tych warunkach – ucieczkę.
    Wpadł do garderoby i od razu zobaczył co się dzieje. Dustin próbował wywarzyć drzwi ramieniem, ale one stawiały opór. Julie szukała czegoś w szafach, ale nie znalazła nic, co pomogłoby Dustinowi.
    Zostali zamknięci. Są w pułapce. Ich plan się nie powiódł.
    Louis podjął jedyną racjonalną decyzję – wrócił na salę. Na szczęście Julie i Dustin zrozumieli co chciał zrobić i poszli za nim.
    Zombie były coraz bliżej, ale trójka nastolatków zamiast iść prosto na nich, skręciła w lewo, tuż na schody prowadzące na balkon.
    Balkon to miejsce, gdzie podczas wszystkich wydarzeń siedzą nauczyciele. Widzą stąd najlepiej scenę i widownię pod sobą. Teraz stało się to bardzo przydatne, gdyż był to idealny punkt obserwacyjny.
    Dustin podszedł do drzwi, które znajdowały się dokładnie piętro wyżej od tych wejściowych do sali, przez które teraz wchodziły tłumy truposzy. Naparł na nie całym swoim ciałem, ale one ani nie drgnęły. Louis zaczął mu pomagać i zdawały się one powoli ustępować. Nie były zamknięte jak te poprzednie, te były po prostu bardzo mocno zatrzaśnięte.
    Julie obserwowała tłum na dole i nie zauważyła, że jeden z zombiaków dostał się na schody, które prowadziły na balkon. Zanim zdążyła krzyknąć, ten ją zaatakował. Dziewczyna kopała go i szarpała, ale na nic to się zdawało. Nagle ktoś wymierzył truposzowi mocnego kopniaka, który zwalił go z powrotem na schody.
    Julie dopiero teraz dokładnie się przyjrzała napastnikowi – to Johnny ją zaatakował. Musiała przyznać, że nawet jako odrażająca, krwiożercza istota był na swój sposób pociągający.
    Ten jeden moment, kiedy się zawahała sprawił, że truposz złapał ją za kostkę. Tym razem jej ciało przeszedł dreszcz, spowodowany dotykiem zimnej skóry. Zaczął ją ciągnąć razem z sobą, a ona krzyczała najgłośniej jak potrafiła. Jak zza mgły dotarł do niej męski głos.
    - To nie on! Julie, zabij go!
   Julie wyciągnęła z kieszeni puszkę gazu pieprzowego i wymierzyła go w przeciwnika. Kiedy miała go prysnąć truposzowi w twarz, przed oczami stanęły jej wszystkie chwile spędzone z Johnnym. Było im razem tak dobrze, a ona miała go teraz ogłuszyć? W gdzieś w tle usłyszała otwierane drzwi.
   Nie zdążyła odpowiedzieć sobie na to pytanie, ponieważ czyjaś stopa znowu uderzyła zombiaka w twarz. Teraz bezwładnie sturlał się po schodach, niczym gumowa piłka.
   Dustin podał Julie rękę i pomógł jej wstać. Nie było czasu na pretensje – udało im się otworzyć drzwi i musieli się jak najszybciej stąd wydostać. Wybiegli szybko na korytarz na piętrze.
   Gdy tylko wydostali się na zewnątrz, Louis i Dustin zatarasowali drzwi pobliską szafką. Nie chcieli powtarzać kolejny raz tego strasznego scenariusza. Rozbiegli się w przeciwnych kierunkach, aby sprawdzić czy pozostałe drzwi, którymi można się tu dostać są zablokowane. Ku ich zdziwieniu reszta wejść była nie do przejścia, co mogło oznaczać dwie rzeczy.
    Znaleźli się w paszczy wroga albo ktoś jeszcze stara się przetrwać.
____________________________
Wiecie co? Podoba mi się ten rozdział :)
Wyjątkowo nie ma tutaj Marby (rany, spodobało mi się to określenie), bo chcę podtrzymać napięcie związane ze śmiercią xd
Przepraszam za nieobecności na Waszych blogach, postaram się je jak najszybciej nadrobić ;)
Odpowiedziałam na większość nominacji do LBA, jeślibyście chcieli zapoznać się z moimi odpowiedziami to serdecznie zapraszam (trzeba kliknąć ten obrazek z LBA, który znajduje się po prawej stronie bloga lub dla leniwych, wystarczy kilknąć tutaj). 
Powiadam Wam, niedługo wyjaśni się tajemnica z Jules, wskazówek szukajcie w prologu.  

poniedziałek, 14 kwietnia 2014

Rozdział X

                 Echo kroków mieszało się z nierównomiernym oddechem i roznosiło się po pustych korytarzach Lincoln Bay High. Dustin szedł przodem i przy każdym zakręcie zatrzymywał się, aby spojrzeć, czy nie podążają ich tropem niepożądane osobistości. Jak na razie musieli pozostać niezauważeni i zwracać na siebie jak najmniejszą uwagę.
    Od Martina i Abby odłączyli się od razu po wyjściu z piwnicy. Opuszczenie ich kryjówki było bardzo ryzykownym posunięciem, ale koniecznym, aby odzyskać wolność. Jak wcześniej założyli sobie, ich plan miał na celu dotarcie do jedynego miejsca, gdzie prawdopodobnie były działające telefony. Dostanie się tam i wykonanie tego jednego, niezwykle ważnego telefonu – to było zadanie Martina i Abby. Natomiast Louis, Dustin i Julie mieli po prostu jak najdłużej utrzymać zombie z dala od nich.
    Najlepszym miejscem na wykonanie tej misji wydawała się aula. To duże pomieszczenie, mogące pomieścić wszystkich uczniów szkoły, używane było głównie na uroczystości, przestawienia i przemówienia dyrektora, dotyczące prawidłowego wychowania nastolatków. Sala miała kształt prostokąta, a na przeciwległym boku do ogromnych drzwi znajdowała się scena ze specjalnie przygotowaną mównicą.  Środek natomiast był zapełniony najwygodniejszymi krzesełkami w całej szkole.
     Jednak trójka nastolatków kierujących się do auli, nie mogła zostać zdemaskowana od razu po wyjściu z piwnicy. Potrzebowali trochę czasu na miejscu, jak to pięknie określił Louis „zbiórki wszystkich martwych, ale jednocześnie chętnych zabijania”, bowiem musieli dobrze zaplanować swoją drogę ucieczki. Postanowili, że wydostaną się z sali przez otwór w podłodze, który był miejscem, gdzie podczas przedstawienia stali suflerzy, a jednocześnie prowadził do pomieszczenia technicznego, a co za tym idzie – do wyjścia. Julie kiedyś była członkiem kółka teatralnego, ale trwało to krótko i nie mogła sobie przypomnieć, gdzie dokładnie trzeba było skręcić pod sceną. Egipskie ciemności, które tam panują zdecydowanie nie ułatwiały jej zadania. Dlatego też, trzeba było wszystko dokładnie przeszukać – nie mogli pozwolić sobie na choćby najmniejszą pomyłkę, bo wiedzieli, że cena, którą przyjdzie im za nią zapłacić będzie nie do zniesienia.
    Szli właśnie wzdłuż uczniowskich szafek, które były przymocowane do ścian korytarza, gdy Julie nagle się zatrzymała. Odwróciła się na pięcie i bez słowa ruszyła w przeciwnym kierunku. Pierwszym, który zdał sobie sprawę z zaistniałeś sytuacji był Louis.
    - Co ty wyprawiasz, do cholery? – syknął, gdy tylko oprzytomniał. Chłopak złapał mocno Julie za nadgarstek, przyciągając ją do siebie. Dzieliło ich zaledwie kilka centymetrów, ale przestrzeń, która była między nimi, niemal wybuchła od napięcia, które tworzyli, patrząc na siebie wściekłym wzrokiem.
    - Przestań. – powiedziała stanowczo. – To boli.
    Julie zaczęła wyszarpywać swoją dłoń z mocnego uścisku chłopaka, który nie chciał jej puścić.
    - W takim razie oświeć nas i powiedz co robisz. – odrzekł Louis, siląc się na ton nieznoszący sprzeciwu.
    Julie przewróciła oczami.
    - Tam jest moja szafka.
    - Nadal nie rozumiem, jak to mam nam pomóc.
    Dziewczyna nie zwracała uwagi na Louisa i mimo jego narzekań, poszła w stronę swojej szafki.
    - Cienie do powiek i szminki pomogą nam w apokalipsie zombie? – Louis nie dawał za wygraną i nadal bezlitośnie kpił z dziewczyny. – Chcesz ich pomalować, żeby ładnie wyglądali, kiedy Dustin i ja rozwalimy im głowy?
    - Chłopie, odpuść. – powiedział Dustin, klepiąc Louisa w uspokajającym geście po ramieniu. – Pamiętajcie, że kłótnie nam nie pomogą.
    Julie wykręciła właściwy kod, uruchamiający zapadnie w zamku i ostrożnie otworzyła szafkę tak, aby ta nie wydała charakterystycznego skrzypnięcia. Chłopakom ukazała się jej zawartość – typowa przechowywalnia popularnej dziewczyny. Nie zauważyli żadnych książek poza kompletem, który dostali na początku roku szkolnego i spokojnie sobie leżał na samym dnie. Skutecznie go zakrywały przeróżne notesy, w tym jeden zdecydowanie większy. Górna półka była pełna kosmetyków, Louis się nie pomylił – znaleźli tu prawdziwy arsenał do walki z brzydotą. Na drzwiczkach było przymocowane wielkie lustro, które w kilku miejscach zakrywały fotografie. Przedstawiały one uśmiechniętą Julie w towarzystwie kilku dziewczyn, zapewnie jej koleżanek z drużyny cheerleaderskiej oraz pewnego chłopaka.
    Louisa ogarnęła wściekłość, kiedy zobaczył to zdjęcie. Również Dustin stał się czerwony na twarzy. Julie obejmowała na tych zdjęciach Johnny’ego Cartera – chłopaka, przez którego musieli zostać po lekcjach. Chociaż jeśli pomyśleć o tym na spokojnie, to może nawet dobrze się stało, że trafili do kozy – przynajmniej nie skończyli jak ci, którzy byli wtedy w szkole.
    Dziewczyna sięgnęła w głąb szafki i wyciągnęła małą puszkę, która była ukryta za książkami i notesami. Rzuciła ją Dustinowi, aby ten mógł się dokładniej przyjrzeć.
    - Może kosmetyki nam nie pomogą, ale sądzę, że to może się przydać. – powiedziała.
    - Dezodorant? – prychnął Louis.
    Twarz Dustina rozpromieniła się, gdy tylko ten lepiej zobaczył opakowanie puszki.
    - To nie dezodorant. - rzekł, a widząc skołowaną minę Louisa, dodał: - Nie wiedziałem Julie, że pozwolili ci trzymać w szkole gaz pieprzowy.
    Julie zachichotała.
    - Nie pozwolili. 
 

                 Martin i Abby szli opustoszałym korytarzem, trzymając się blisko siebie. W razie ataku byli gotowi wzajemnie się osłaniać, a jednocześnie wyczuwalna obecność drugiej osoby we swoisty sposób ich uspokajała. Nie mogli się do siebie odzywać, więc chociaż ciepło towarzysza sprawiało, że czuli się dobrze.
    Chłopak prowadził tak pewnie, jakby znał drogę na pamięć. Co z resztą nie bardzo się różniło od prawy, w końcu bywał w gabinecie dyrektora dosyć często. Abby była tam tylko dwa razy – po raz pierwszy, ponad rok temu, gdy zapisywała się do Lincoln Bay High, a koleinie znalazła się tam kilka dni temu, kiedy została przyłapana na wykradaniu żab z pracowni biologicznej.
    Te wydarzenia miały miejsca zaledwie kilkadziesiąt godzin temu, ale cała piątka dawno straciła poczucie czasu. Równie dobrze mogło mieć to miejsce wczoraj, jak i trzy dni temu. W piwnicy nie ma świateł – ich cykl dobowy runął w gruzach.
    Żarówka pod sufitem migała i rzucała nie równą poświatę na korytarz. Momenty przerw stawały się coraz dłuższe, aż w końcu stało się zupełnie ciemno.
    - Super. – mruknęła Abby. – Pewnie korki wysiadły.
    - Przecież znam drogę na pamięć. – szepnął Martin. – To tylko drobna trudność, którą pokonamy, tak jak radzimy sobie z innymi.
    - Byłeś w gabinecie dyrektora tyle razy i nie wiesz, że nie dostaniemy się tam bez prądu?
    Martin wytrzeszczył oczy, ale Abby i tak nie mogła go zobaczyć, mrok był zbyt gęsty.
    - Drzwi do gabinetu są automatyczne i działają na prąd. – odpowiedziała dziewczyna, jakby to była zupełnie naturalna rzecz i każdy musiał to zauważyć. – Nie wejdziemy tam, gdy wywaliło korki.
    - Jesteś stanie coś z tym zrobić? – spytał chłopak, rozważając wszystkie możliwości.
    - Wiesz gdzie jest najbliższy kantorek? – odpowiedziała mu pytaniem na pytanie Abby.
    - Jasne, będziemy musieli trochę zboczyć z drogi, ale to niedaleko.
    - W takim razie idziemy pobawić się prądem.
    Martin szukał czegoś w ciemnościach i kiedy natknął się na drobną dłoń, złapał ją i splótł palce dziewczyny ze swoimi. Abby uśmiechnęła się i była wdzięczna wszystkim siłom, że Martin nie widzi teraz jej twarzy, która oblała się purpurą.
    - Pozwolisz, że cię złapię za rękę? – spytał - Wiesz, jest tak ciemno, a ty nie wiesz gdzie iść… nie chcę, żeby mój mały geniusz się gdzieś zgubił.
    - Kto tu jest mały? – powiedziała Abby, tłumiąc śmiech. Wiedziała, że mimo różniących ich niemal dwudziestu pięciu centymetrów, Martin nigdy nie uważał się za lepszego. Była to jedna z wielu cech, które w nim ceniła.

               Martin zatrzymał się gwałtownie i pociągnął Abby za sobą, nie pozwalając jej iść dalej. Przyłożył jej palec do ust, dając wyraźny sygnał, aby się nie odzywała. Dziewczyna kiwnęła głową na znak, że zrozumiała.
    Po chwili Abby usłyszała to, co sprawiło, że Martin wcisnął się z nią w kąt między szafkami a drzwiami do jakieś klasy.
    Miarowe szuranie wypełniło korytarz, a im bliżej tajemnicza postać była, tym głośniej dało się słyszeć świszczący oddech. Abby nie widziała co się przed nią znajduje, ale doskonale zdawała sobie sprawę do tam jest. Truposz był gotowy zabić ich, gdy tylko zorientuje się gdzie się ukrywają. Najmniejszy wydany odgłos mógł zdradzić ich położenie.
    Abby ścisnęła mocnej dłoń Martina. Ten odwzajemnił jej uścisk. Te kilka sekund, gdy truposz był najbliżej ich, był najdłuższą chwilą w życiu Abby i Martina.
    Zombie zaczął się oddalać, a kiedy już nie mogli go usłyszeć, dziewczyna popatrzyła tam, gdzie sądziła, że znajdują się oczy chłopaka.
    - Martin, my wysłaliśmy Louisa, Dustina i Julie na pewną śmierć, jeśli oni ich to dopadną to, to…
    - Spokojnie, poradzą sobie. Nawet nie zdajemy sobie sprawy z ich możliwości.

______________________
Nowy rozdział! Nareszcie xd
Jak sądzicie, jak się dalej potoczą losy bohaterów? I czy zastosuje się do Waszej prośby i oszczędzę Abby? Cóż, cierpliwości... ;)
Zapraszam do komentowania i wyczekiwania następnych rozdziałów, mam nadzieję, że jesteście ciekawi co się dalej stanie :)

wtorek, 8 kwietnia 2014

Rozdział IX

- To było takie banalne, jak mogliśmy wcześniej na to nie wpaść!
    Martin krążył po piwnicy, mocno gestykulując. Był zdenerwowany swoją głupotą i tym niedopatrzeniem, którego dokonał.
    - Rany, chłopie, usiądź, bo zaraz wybuchniesz – westchnął Dustin – To całe twoje chodzenie w kółko doprowadza nas wszystkich do szału. Może wreszcie zechcesz nam powiedzieć, co takiego genialnego przeoczyliśmy, chcąc przeżyć? – zaproponował.
    Martin ciężko opadł na krzesło i popatrzył na swoich towarzyszy.
    - Cały czas kręciliśmy się wokół tego. Żadne z nas nie myślało, że wyjście z naszej beznadziejnej sytuacji może być takie proste.
    - Martin – rzekła zniecierpliwiona Julie – Przejdź już do rzeczy.
    - Telefon komórkowy -  odpowiedział chłopak.
    - Słucham? – odparła zdziwiona Abby – Co masz na myśli? Przecież nasze komórki są w… - dziewczyna umilkła, pojmując plan Martina.
    - Właśnie o to mi chodzi. Siedzieliśmy tu, bo myśleliśmy, że nie możemy się jak skontaktować ze światem zewnętrznym. Jednak możemy. Wystarczy tylko dostać się do gabinetu dyrektora i wykonać stamtąd parę telefonów. Gabinet jest od środka zamykany, więc będziemy tam bezpieczni.
    - Twój plan jest w istocie genialny – powiedział Louis. – Jednak widzę w nim jedną lukę, która uniemożliwia nam jego wykonanie. Jeśli się stąd ruszymy to pożrą nas zombiaki. Albo co gorsze – ugryzą nas i sami się nimi staniemy.
    - Jest tylko jedno wyjście z tej sytuacji. Musimy się rozdzielić.
    - To jest zły pomysł – odparł Dustin.
    - Nie damy rady – zgodziła się z nim Abby.
    - Przecież nie jest pewnie ich tak dużo. Potrzeba tylko odciągnąć ich od gabinetu dyrektora.
    Martin był przekonany o słuszności swoich słów. Wiedział, że to jest jedyna możliwość, aby mogli się stąd wydostać. Każda sekunda, minuta, godzina spędzona w tej ciasnej piwnicy nie działała nikomu na zdrowie. Poza tym zaczynało im się kończyć jedzenie, a Martin wolał nie myśleć co się stanie, kiedy zabraknie pożywienia. Wiedział, jak na filmach kończyły się takie sytuacje. Czysty kanibalizm.
    Martin wskazał na stos porozrzucanych pudeł, które leżało pod ścianą. Nikt nie pałał entuzjazmem, aby je posprzątać. Spójrzmy prawdzie w oczy – dbanie o porządek nie jest najmocniejszą cechą nastolatków.
    - Czy ktoś z was widział może w tych pudłach jakąś grę planszową? – spytał.


- Podzielimy się na dwa zespoły: Dustin, Louis i Julie idą razem, a ja pójdę z Abby. – powiedział Martin, a następnie, widząc protestującą minę Julie, szybko dodał: - Bez narzekania. Nie będzie żadnej zmiany składów. To jest najlepsze rozwiązanie logistyczne. W takim układzie nasze siły są najbardziej równomiernie rozłożone.
     Julie się jednak nie poddawała.
    - Ale dlaczego muszę iść razem z panem Ponurym i Wiecznie Obrażonym? – upierała się, wskazując głową na Louisa. – Nie mogę iść z tobą i Dustinem, a Louis pójdzie sobie z Abby?
    Martin zarumienił się lekko, ale Louis natychmiast wybawił go z kłopotliwej sytuacji.
    - Słuchaj paniusiu – zaczął – mi też nie podoba się perspektywa wybawiania cię z łap krwiożerczych trupów, ale sądzę, że powinniśmy posłuchać się Martina. On ma przeważnie dobre pomysły.
    - Przeważnie? – zdumiał się Martin – Jak to prze…
    - Zdaje mi się, że coś mówiłeś o zespołach. – przerwała mi Abby, zauważając widmo nadchodzącej kłótni.
    - No tak. – odparł Martin, nadal łypiąc spode łba na swojego kumpla z dzieciństwa – Mówiłem, że w tych dwóch zespołach, których składów nie zmienimy, będziemy się poruszać w dwóch przeciwnych kierunkach.
    Martin rozłożył na stole mapy szkoły i wysypał na nie figurki z zdekompletowanego zestawu Monopoly. Mniej więcej na środku mapy postawił pięć pionków.
    - Louis, Julie i Dustin będą się kierować w stronę auli i budynku nauk ścisłych. Ja i Abby pójdziemy w przeciwnym kierunku, do gabinetu dyrektora i sekretariatu. – mówiąc to, Martin skierował metalowego psa, statek i auto w lewą stroną, a kapelusz i taczka powędrowały w prawym kierunku. -Waszym zadaniem będzie zapędzenie wszystkich zombie do auli, już znacie sposób w jaki macie to zrobić. My natomiast dostaniemy się do gabinetu, porwiemy nasze telefony i wrócimy do was. Potem pozostaje nam czekać na pomoc. Miejmy nadzieję, że zombie pójdą za wami, a my będziemy mogli przemknąć niespostrzeżenie.
    - Skoro wszystko jest umówione, pozostaje nam się tylko przygotować – podsumowała Abby.


- Możemy już iść? – powiedział Louis, poprawiając szelki na swoim plecaku – Bardziej gotowi już nie będziemy.
    Dustin mruknął coś niezrozumiałego, patrząc tępo w podłogę.
    - Louisie, zapomniałeś o czymś ważnym – odparła Abby, podając mu czarne zawiniątko.
    Louis szybko rozwinął pakunek, a z jego opuszka zaczęła się sączyć szkarłatna strużka krwi. Jęknął cicho, bardziej ze wściekłości niż z bólu.
    - Ostrożnie – upomniała go Abby – To nie zabawki.
    - Jasne – potwierdził Louis – przecież wiem. Nie mam siedmiu lat. Mamusia mnie nauczyła, żeby nie bawić się nożami.
    Abby, mimo jego zapewnień, wzięła od niego z powrotem czarne zawiniątko i podeszła do kawałku materiału, wystającego z pudła leżącego na biurku. Rozłożyła starą firanę na stole i pocięła ją nożem na pięć równych części.
    Owinęła każdy z tytanowych noży w szmatkę i podała innym. Największy z noży – tasak – zostawiła w oryginalnym, czarnym opakowaniu.
    - Wam on bardziej się przyda – powiedziała Abby, podając tasak Dustinowi.
    Mały kawałek materiału, który pozostał po wycinaniu prowizorycznych opakowań na noże, Abby wzięła i podeszła do Louisa.
    - Co chcesz z tym zrobić? Zakneblować mnie? – spytał chłopak.
    - Nie bądź idiotą. Daj rękę, chcę ją zabandażować. Nie wiadomo jak zombie zareagują na świeżą krew.
    Teraz Louis bez słowa podał dłoń Abby, a dziewczyna zacisnęła opatrunek nieco mocniej niż było to potrzebne.
    - Gotowi? – zapytał Martin.
    - Tak. – odparła Abby – Teraz możemy już iść. Proszę was, obiecajcie mi coś.
    - O co chodzi? – spytała Julie.
    - Wszyscy widzieliście co się stało z panią Wisconsin. Została ugryziona, a potem stała się tym czymś. Ja, ja… - Abby zawahała się na moment, chcąc dobrać odpowiednie słowa. Wydawało się, że na to co chce powiedzieć, nie ma odpowiednich wyrazów. – Chcę, żebyście skrócili moje cierpienia, kiedy to coś mnie ugryzie. Jedno ukąszenie to wyrok, wszyscy o tym wiemy. Jeśli to mnie spotka, wbijcie mi nóż w serce. Nie wyjdę stąd jeśli mi tego nie obiecacie.
    Dobra, to było wbrew wszystkim zasadom moralności, ale Abby musiała wymóc to na swoich towarzyszach. Wiedziała co ją czeka, jeśli zostanie ugryziona. Marna egzystencja była gorsza od śmierci.
    - Obiecajcie mi to - rzekła stanowczo.
    - Abby, ty prosisz o coś, co jest niemożliwe. W życiu nie wbiję ci noża w serce. Po moim trupie. – odparł Martin.
    Dziewczyna uśmiechnęła się krzywo.
    - W naszej sytuacji, to określenie nabiera zupełnie innego znaczenia. – Abby podeszła do Martina i popatrzyła mu głęboko w oczy, pełne strachu, rozpaczy i troski. – Proszę cię, zrób to dla mnie.
    Martin zamknął oczy i wycedził przez zęby:
    - Tylko w ostateczności.
    Dustin popchnął drzwi i tym samym otworzył je na oścież.
    - Zapraszam państwa na wycieczkę życia. – powiedział.

________________
Krótko, ale ten rozdział miał być w zamierzeniu taki, bowiem nie chciałam zdradzić decydujących szczegółów już tutaj :)
Przepraszam, że musieliście tyle czekać, ale miałam mały problem z pisaniem (spokojnie, nie zawieszam bloga, dociągnę tą historię do końca).
Pozostaje mi tradycyjnie zaprosić do komentowania i stałego śledzenia nowych rozdziałów :)

sobota, 29 marca 2014

Rozdział VIII

Louis otworzył paczkę krakersów, a następnie położył ją na stole.
    - Może ktoś się poczęstuje? – spytał, patrząc na swoich towarzyszy.
    Cała piątka nastolatków siedziała dookoła czterech, połączonych ze sobą ławek. Pośrodku ich prowizorycznego „stołu konferencyjnego” leżała mapa szkoły. Fakt, plan przedstawiał budynek przed latami, ale niczym lepszym na razie nie dysponowali. Swoją drogą, pośród przedmiotów, które pozornie wydawały się bezużyteczne i zostały wrzucone w otchłań zapomnienia poprzez pozostawienie w piwnicy. Wszystko co komuś się nie przydało, lądowało właśnie tutaj, jednak to znacząco pomogło nastolatkom w przeżyciu.
    Oprócz starego radia i mnóstwa zeszytów i kartkówek znaleźli jeszcze kubki, które nie miały uszy, poplamione i śmierdzące naftaliną koce, które czekały na lepsze czasy, wiele starych prac plastycznych, wśród których były również nieaktualne plany szkoły. Nad jedną z takich map siedzieli teraz Martin, Louis, Abby, Julie i Dustin i rozmyślali nad najlepszym wyjściem z ich beznadziejnej sytuacji.
    - Błagam was – zaczęła Julie – myślimy nad tym już kilka godzin, a nadal nie doszliśmy do żadnego konkretnego wniosku. Zróbmy sobie małą przerwę.
    - Julie ma rację – zgodziła się z nią Abby – Jesteśmy bezsilni, frustrujemy się, a potem wyżywamy się na sobie nawzajem. Pamiętajcie, że teraz…
    - Jesteśmy drużyną. – dokończyli za nią wszyscy.
    Abby uśmiechnęła się szeroko, widząc, że mantra, tak często powtarzana w ciągu ostatnich kilkudziesięciu godzin przez nią i Martina, wbiła się do głowy pozostałym.
    - To co innego proponujecie na zabicie czasu? – spytał Dustin – Co robicie w wolnych chwilach? Ja na przykład gram w futbol, ale tego raczej nie porobimy tutaj.
    - Pograłbym na mojej gitarze, ale jej dźwięki od razu przywołają tutaj zombiaków. – powiedział Louis. Nagle jego twarz się rozpromieniła, jakby doznał olśnienia. – Dustin właśnie podał nam wspaniały sposób na nudę.
    - Serio? – Dustin zaczął się śmiać, wyraźnie rozbawiony nagłą zmianą nastoju Louisa i jego przyczyną. – Chcesz tutaj grać w futbol amerykański? Nie wiem czy zdajesz sobie sprawę z tego, że do tego potrzebujemy…
    Louis pokiwał energicznie głową, przerywając Dustinowi.
    - Nie to miałem na myśli. Chodzi mi o to co powiedziałeś wcześniej.
    Dustin zamrugał oczami, wyraźnie zbity z tropu.
    - Wcześniej spytałem co robicie w wolnym czasie, ale nie widzę, żeby to miało jakiś związek z wspaniałym sposobem na nudę.
    - Po prostu lepiej się poznajmy. I tak jesteśmy skazani na siebie, więc lepiej jakoś dobrze spożytkować ten czas, szczególnie, że w normalnych warunkach nigdy byśmy ze sobą nie porozmawiali. Należymy do innych grup społecznych.
    Abby wzdrygnęła się na wzmiankę o grupach społecznych. Nie lubiła szufladkowania ludzi, twierdziła, że każdy jest niepowtarzalną indywidualnością.
    Mimo wszystko, ich dotychczasowa relacja z Julie nie układała się najlepiej. Dziewczyna sprawiała wrażenie, że jest typową rozpieszczoną panienką, dla której ważna jest tylko popularność w szkole. Abby natomiast ceniła zupełnie inne wartości. Pozostawało mieć nadzieję, że będzie lepiej. Na razie jednak Julie udowodniła swoje nastawienie, nie informując nikogo o telefonie.
    Każdy, bez wyjątku, miał do Julie pretensje o zatajenie sytuacji z komórką. Stanowisko Louisa było znane wszystkim od początku. Po dosyć niemiłej wymianie zdań, Louis był obrażony na dziewczynę przez kilka następnych godzin. Myślał, że są drużyną i mówią sobie o wszystkim, co może pomóc w przetrwaniu. Wydawało się naturalne, że o czymś takim jak telefon, przez który mogą się skomunikować ze światem zewnętrznym , powinni poinformować swoich towarzyszy w trybie natychmiastowym.
    Julie sądziła jednak inaczej. Na pytania, o to dlaczego uczyniła, odpowiadała milczeniem. Martin, z drobną pomocą Abby, zdołał namówić Louisa i Dustina, żeby przestali je zadawać. Pozostawało, mimo wszystko wiele pytań, na które nie potrafili odpowiedzieć.
    - To jak? – Louis wyraźnie drążył temat i nie chciał odpuścić. – Poznajemy się lepiej?
    I tak już poznali się lepiej. Wzajemna zależność spowodowała, że zaczęli doceniać swoje dobre strony i nauczyli się je lepiej wykorzystywać. O złych woleli nie myśleć i starać się unikać sytuacji, które by je uwydatniały.
    - To nie jest zły pomysł. – powiedziała Abby. Przemilczała zdanie, które krążyło gdzieś na końcu jej języka. „To nasz jedyny pomysł”.
    - Świetnie! – rzekł rozradowany swoim sukcesem Louis. – Zadajemy sobie proste pytania dotyczące nas samych, ponieważ siedzimy w kole… - Chłopak zamilknął na chwilę, myśląc nad tym co właśnie powiedział. – Dobra, w kwadracie, zresztą to i tak nie robi nam wielkiej różnicy. Tak czy siak, każdy zadaje pytanie osobie, która siedzi po jego prawej stronie. Ja zadaje pytanie Dustinowi, Dustin Julie, Julie Abby, Abby Martinowi, a Martin mnie. Przemyślcie dobrze swoje pytania, bo osoba, której je zadacie będzie musiała na nie odpowiedzieć, nie ważne co będzie się działo. Rozumiecie o co mi chodzi?
    Czwórka nastolatków kiwnęła swoimi głowami na znak zgody.
    - To kto chce zacząć? – spytał Louis.
    Odpowiedziało mu milczenie.
    - Ludzie, więcej ikry! Nie możemy tutaj siedzieć i tylko użalać się nad sobą. – powiedział Martin. – Myślcie pozytywnie, pomyślcie, że po prostu jesteście w gronie dobrych znajomych i spędzacie miło czas.
    Piękną twarzyczkę Julie wykrzywił grymas, jednak, gdy tylko dziewczyna spostrzegła, że Dustin się jej przygląda, uśmiechnęła się przymilnie.  
    - W takim razie, ja zacznę. – rzekł przeciągle Martin. – Może nie wszyscy o tym wiecie, ale Louis był kiedyś moim sąsiadem. Potem nagle, on i jego rodzina się przeprowadziła. Teraz wróciłeś, nie poinformowawszy o tym starego kumpla. Nie chowam urazy, ale dlaczego nie powiedziałeś mi, że wracasz?
    - Stary, ja.. ja przepraszam. – wyjąkał Louis - To wszystko stało się tak szybko. Miałem się odezwać, ale miałem za dużo spraw na głowie. Do szkoły chodzę dopiero od kilku dni. Poza tym Shelly, nowa dziewczyna ojca…
    - Czekaj, a co z twoją mamą? – spytał Martin.
    - To już drugie pytanie. – odparł radośnie Louis, widocznie zadowolony zmianą tematu. – Teraz czas na mnie. Dustin, jakieś proste. Powiedz mi, dlaczego pobiłeś się z tym gościem na korytarzu. Tym, przez którego oboju tutaj trafiliśmy.
    - O co chodzi? – spytała Abby. – Jaki gość?
    - Ja go tam nie znam. – powiedział Louis. – Ale to bardzo dobry kolega Dustina. Może opowiesz nam całą historię?
    - Jemu chodzi o Johnny’ego Cartera. – Dustin widząc zdziwione miny Martina i Abby szybko dodał. – Tak, t e n  Johnny Carter, kapitan szkolnej drużyny futbolowej. Posprzeczaliśmy się trochę, bo on znowu chciał upokarzać pierwszoroczniaków. Tym razem mu się postawiłem. Louis jest świadkiem, że nie skończyło się to dobrze. Pobiliśmy się, trafiłem do kozy i wywalił mnie z drużyny. Ot, cała historia. Chociaż jak teraz o tym myślę, to w sumie dobrze, że tu trafiłem. Mogłem skończyć jak tamci na górze.
    Jakby na potwierdzenie jego słów, rozległ się przeciągły jęk.
    - Sądzę, że Julie ma dużo do powiedzenia na temat Johnny’ego. – kontynuował Dustin. – Zechcesz się podzielić z nami tą historią? To jest moje pytanie – co zaszło między tobą Johnnym?
    - To nie jest tajemnica. Byliśmy z Johnnym parą, potem się rozstaliśmy, to wszystko.
    - Julie, przecież wiesz, że nie o to pytałem. Co naprawdę zaszło między tobą a Johnnym?
    Dziewczyna zacisnęła palce mocniej na swoim kubku.
    - Johnny mnie oszukał. – odparła łamiącym się głosem. Martwo wpatrywała się w swój napój. – Karmił mnie kłamstwami, a potem zdarzył się ten straszny wypadek. On prowadził auto, a na tylnym siedzeniu była Molly, moja siostra. My się pokłóciliśmy i… - Julie już nie kryła łez, które strumieniem spływały na jej policzki.
    - Och Julie.. – Abby po raz pierwszy w życiu odebrało mowę. Bez zastanowienia przytuliła szlochającą dziewczynę.
    - Ale chodzi o, że nic się nie stało. Tylko ona leży w szpitalu, a rodzice twierdzą, że to moja wina i nie pozwalają mi się z nią zobaczyć. Ja chciałam się do niej wymknąć w czasie lekcji, ale przyłapali mnie. W ten sposób trafiłam tutaj.
    - Julie, ja przepraszam. – powiedział Dustin. – Sądziłem, że jest inaczej.
    - Przecież wiesz jak było naprawdę. – odparła dziewczyna.
    - Dobra, koniec smutków, Julie teraz czas na twoje pytanie. – Martin zmienił temat.
    - Abby, chcę cię spytać o coś co mnie intryguje od samego początku. Po co ci torba sportowa? – Julie wskazała tą torbę, do której zostały zapakowane żaby, podczas szalonej akcji ratunkowej.
    Abby popatrzyła na Martina, a następnie oboje wybuchnęli śmiechem. Szczerym, wesołym śmiechem.
    - To? Ona nie jest moja. – odparła Abby, kiedy ona i Martin trochę się uspokoili. – Leżała przed męską szatnią, a ja potrzebowałam czegoś dużego. Miałam zamiar ją później oddać, ale nie zdążyłam.
    Dustin dostał nagłego olśnienia. Podszedł do sportowej torby, która leżała w kącie i dokładnie ją obejrzał.
    - Jak mogłem wcześniej na to nie wpaść? Myślałem, że to po prostu jakaś zwyczajna torba z emblematem naszej drużyny, ale teraz już wiem. To jest moja torba, to właśnie dlatego nie mogłem jej wcześniej znaleźć. Przynajmniej ją w końcu oddałaś, Abby.
    - Dustin, wybacz… - Abby zaczęła już swoją mowę, która miała sprawić, że udobrucha Dustina, jednak chłopak przerwał jej – zaczął się śmiać.
    - Nie gniewam się, jesteśmy drużyną i musimy sobie pożyczać rzeczy.
    - Wiecie co? – powiedział nagle Martin. – Chyba wiem, co już powinniśmy zrobić, żeby się stąd wydostać.

_____________________
Okej, trochę przesadziłam.
   Okej, bardzo przesadziłam.
Mam nadzieję, że wybaczycie mi ten rozdział. Tydzień leżenia w łóżku, okropny katar i kaszel, dzięki któremu zdarłam sobie gardło zrobił swoje. Rozdział jest tragiczny, w każdym znaczeniu tego słowa.
Czekam na Wasze spekulacje dotyczące planu Martina :)
Tradycyjnie zapraszam do komentowania i zostawiajcie swoje blogi w komentarzach, postaram się wpaść i skomentować przy chwili wolnego czasu.