wtorek, 15 lipca 2014

Rozdział XV

Stojąc, obok Martina opierającego się o panel technicznym małym pomieszczeniu, Abby na moment cała zesztywniała, zdziwiona nagłym dotykiem jego ust. Dosłownie chwilę zajęło jej podjęcie decyzji czy odwzajemnić pocałunek. Oplotła swoje szczupłe ręce wokół jego szyi.
    Dla Martina sekundy wahania się Abby trwały w nieskończoność.
    Dziewczyna zapomniała o całym bożym świecie, zatracając się w zadziwiająco mocnych ramionach chłopaka. Patrząc na posturę Martina, nie spodziewała się u niego takiej siły. Raczej nie wyglądał na kogoś, kto każdą swoją wolną chwilę spędza na siłowni. Starała się – chociaż na chwilę – odciąć od zdrowego rozsądku, trzeźwej zdolności oceny sytuacji i własnej świadomości. Niestety, przeciągłe jęki i zawodzenia dochodzące zza drzwi skutecznie i brutalnie sprowadzały ją za każdym razem na ziemię.
    Położyła płasko swoje dłonie na klatce piersiowej Martina i delikatnym, ale jednocześnie zdecydowanym ruchem odepchnęła go od siebie na kilka centymetrów.
     Chłopak posłał jej zdziwione spojrzenie. Abby dopiero teraz, kiedy dzieliła ich tak mała odległość i ich oczy były na tym samym poziomie, dostrzegła, że jego zielone tęczówki nie są takie, jakie jej się wydawały z dołu. Dostrzegła malutkie niebieskie i brązowe plamki – całość tworzyła niesamowity efekt. Abby zamknęła oczy i przełknęła ślinę, mając nadzieję, że pomoże jej to zebrać myśli i uformować je w odpowiednie słowa.
    Martin uznał jej milczenie za jego winę i sam podjął inicjatywę.
    - Ja… przepraszam, jeśli coś zrobiłem nie tak. Po prostu wydawało mi się, że ty też…
   Abby zbyła go niedbałym machnięciem dłoni.
   - Nie o to chodzi. Nie możemy się zachowywać jak jakaś para napalonych nastolatków, którzy zamykają się w jakimś pomieszczeniu, które jest rzadko używane. Nie powinniśmy tego robić, gdy na zewnątrz dzieją się takie, a nie inne rzeczy. Tam może być ktoś, kto potrzebuje nas bardziej w tym momencie.
    Martin wybuchł takim czystym, nieskrępowanym i szczerym śmiechem, że Abby zaczęła się poważnie zastanawiać, co takiego zabawnego było w jej wypowiedzi.
    - Jakbyś nie zdążyła zauważyć – powiedział, gdy tylko trochę się uspokoił – jesteśmy parą nastolatków ukrywających się w rzadko używanym pomieszczeniu. No dobra, może nie chowamy się przed dyrektorem albo rodzicami, tylko przed bandą wściekłych zombie. – Martin potrafił mówić o tych strasznych wydarzeniach z zadziwiającą lekkością, jak o spotkaniu z dawno nie widzianym przyjacielem albo o korkach w ruchu ulicznym. Przecież w końcu każdy się codziennie spotyka z kimś, kto chce zjeść twoje wnętrzności. – I nie wiem jak ty, ale ja w tym momencie jestem całkiem napalony.
    Abby poczuła, że na jej policzki wpływa szkarłatny rumieniec. Nagle ton Martina się całkowicie zmienił.
    - Jednakże wbrew pozorom zdaje sobie sprawę z powagi sytuacji. Jestem nawet w stanie odłożyć to co teraz robiliśmy – cokolwiek to było – na bardziej sprzyjające okoliczności. Nie możemy tu siedzieć spokojnie i bezpiecznie, gdy nasi przyjaciele ryzykują tak wiele. Powinniśmy ich poszukać.
    Abby nachyliła się nad nim i pocałowała go w rozgrzany policzek. Wyczuła, że kąciki ust Martina nieznacznie drgnęły.
    - Cieszę się, że się zgadzamy w tej kwestii. – szepnęła. – Chodźmy.
    Dziewczyna nie czekała na Martina i ruszyła w stronę drzwi. Jej zdziwienie było szczere, kiedy poczuła jego dłonie na swojej talii. Szybko ją obrócił, tak że teraz on stał tyłem do wyjścia, zasłaniając je całe swoim ciałem. Wyszczerzył się w uśmiechu.
    - Myślałaś, że tak szybko pozwolę ci stąd wyjść? Rany, myślałem, że trochę lepiej mnie znasz.
    - Martin, nie sądzę, żeby teraz był czas na…
    - Obiecaj mi jedną rzecz. Wtedy wyjdziemy stąd i rzucimy się w wir samobójczych poszukiwań.
    Abby wywróciła oczami, jednak to był bardziej wyraz rozbawienia niż irytacji.
    - Dobrze – zgodziła się. – Mów.
    - Jak już się stąd wydostaniemy, nie mam na myśli tego pomieszczenia technicznego, chodzi mi o całą szkołę. Gdy już znajdziemy się na terenie w miarę bezpiecznym, obiecaj mi, że umówisz się ze mną na randkę.
    Abby poczuła się wmurowana do podłoża, niezdolna do wykonania żadnego ruchu.
    - Ra-randkę? – tylko tyle zdołała wyjąkać.
    - Wiesz, znając moje możliwości finansowe, zabrałbym cię na wystawną kolację do McDonalda, a potem poszlibyśmy na jakiś romantyczny film w najbardziej obskurnym kinie w mieście, gdzie nie biorą za dużo za bilet.
    Abby zaimponowało, że Martin wybiega tak daleko myślami w przyszłość.
    - Będę zaszczycona – odparła zupełnie szczerze.

- Zróbcie coś, do jasnej cholery! To wszystko wasza wina!
    Julie klęczała na podłodze, a na jej kolanach spoczywał nieprzytomny Louis. Konwulsje ustały kilka sekund temu, a teraz on nie reagował na żadne bodźce. Najważniejszy był fakt, że jego pierś się unosiła i opadała, sygnalizując oddychanie. Zombie nie oddychały, jeszcze nie jest za późno. Ironicznie, dwie osoby obecne w tym pomieszczeniu, które miały za sobą pełne przeszkolenie medyczne, nawet nie kiwnęły palcem, aby pomóc chłopakowi. Z amoku pierwszy ocknął się Dustin, który padł na kolana przy nieprzytomnym przyjacielu i zaczął sobie gorączkowo przypominać co mówili na lekcjach pierwszej pomocy.
    Problem polegał na tym, że Dustina uczyli jak ratować kogoś, komu zatrzymała się akcja serca. Ba, nawet wiedział jak uratować topielca. Jednak instruktor nigdy nie wspomniał co należy postąpić z kimś, kto zamienia się w żywego trupa i gnije od środka  lub jakby to powiedziała fachowo Sinner – zapada na rzadką przypadłość znaną jako putrescentizm. Dustin wyniósł z tych lekcji jeszcze jedną umiejętność, którą uznał za najlepsze wyjście z sytuacji.
    Adrenalina pulsowała mu głośno w żyłach, powodując nagłe rozjaśnienie umysłu. Wiedział, że panika nikomu nie pomoże. Przemówił spokojnym, wręcz nauczycielskim tonem głosu.
    - Położę go teraz w bezpiecznej pozycji. Powinno mu być wygodniej. – Widząc bladą twarz Julie, uśmiechnął się do niej łagodnie i zdjął jej ręce z głowy Louisa. – Julie, musisz się przesunąć.
    Dziewczyna uniosła wyżej swoją brodę i Dustin zobaczył w jej oczach determinację, mieszającą się z czarną rozpaczą. Julie nie płakała. Jej policzki były suche, rozpalone gniewem na cały świat. Jedyny jasny akcent na poszarzałej twarzy. Dziewczyna posłusznie uniosła delikatnie głowę Louisa i ułożyła ją najwygodniej jak potrafiła na podłodze. Przesunęła się o kilkadziesiąt centymetrów w stronę ławek, robiąc dużo miejsca Dustinowi.
    Dustin wyprostował się na kolanach i starał się możliwie jak najdokładniej odwzorować ruchy instruktora pierwszej pomocy. Ułożył Louisa na plecach i wyprostował jego ręce prostopadle do linii kręgosłupa. Z zaskoczeniem stwierdził, że w tym momencie Louis z bólem wypisanym na twarzy i swoją pozycją przypomina mu o ukrzyżowaniu. Dustin podłożył prawą rękę nieprzytomnego pod jego lewy policzek, prawą nogę ugiął w kolanie i oparł na ziemi. Przekręcił Louisa na jego lewy bok, wyprostował obie nogi tak, żeby krew swobodnie dopływała do każdej z nich.
    Wokół paskudnej rany tuż nad lewą kostką – właściwie tylko zadrapania, draśnięcia zębami – nie było charakterystycznego zaczerwienienia. To co zwykle jest szkarłatne, przybrało neutralny szary kolor, który w tym momencie oznaczał tylko coś złego. Samo rozcięcie skóry przybrało niezdrową, zgniłą zieloną barwę. Dustin chciał jej na razie nie ruszać, aby tylko nie pogorszyć sytuacji, ale nie mógł patrzeć na czarną maź, sączącą się z rany. Sięgnął do wewnętrznej kieszeni swojej biało-niebieskiej kurtki, którą dostał pierwszego dnia, gdy dostał się do drużyny. Spodziewał się znaleźć tam jeden z kuchennych noży, które dała mi Abby. Nagle poczuł się jakby to, co wydarzyło się w piwnicy miał miejsce lata świetlne temu. Prawdopodobnie od ich rozdzielenia minęły dopiero godziny, jak nie minuty. W momencie, kiedy dotknął satynowej podszewki, zrozumiał, że noża tam nie ma. Stracił go podczas ataku zombie w auli.
    Rozejrzał się po klasie w nadziei, że znajdzie coś wystarczająco ostrego, aby przeciąć nogawkę spodni Louisa. Mocne dżinsy skutecznie uniemożliwiały rozdarcie ich rękami.
    - Julie, potrzebuję czegoś ostrego.
    Dziewczyna przeszukała swoje kieszenie, ale znalazła tylko półpełną puszkę gazu pieprzowego, błyszczyk, drobne monety i paczkę gum owocowych. Nic, co by się przydało w tej sytuacji. Odwróciła się na pięcie i natychmiast spostrzegła rozwiązanie problemu.
    Aby tu wejść, roztrzaskali szybę w drzwiach. Teraz wśród drobinek szkła na podłodze leżały większe kawałki. Jeden z największych był w kształcie diamentu i – dzięki Bogu - ostro zakończony. Julie ostrożnie go podniosła i zaniosła Dustinowi.
    Dustin przeciął lewą nogawkę Louisa tuż nad raną i zrobił z niej bandaż, tamując upływ krwi, mieszającej się z czarną wydzieliną.
    Gdyby nie zakrwawiona noga, ślady walki na całym ciele i odrobina brudu na twarzy, Dustin mógłby przysiąc, że Louis wygląda jakby spał. Niestety, nie spał, a teraz powoli ulatywało z niego życie. Czas przestał być jego sprzymierzeńcem.
    Dustin nie chciał tracić ani chwili. Stał plecami do Jules i Sinner, a teraz odwrócił się do nich twarzą. Swoim wzrostem górował nad obiema kobietami.
    - Co mamy robić? – zapytał. W jego głosie dało się usłyszeć groźną, ostrą nutę, pod którą każda osoba o zdrowych zmysłach by się wzdrygnęła. Dustin już nie był młodszym braciszkiem, który stał zszokowany na widok swojej starszej siostry w miejscu, w którym nie powinno jej być. Stał się wilkiem alfa, który broni swojej watahy i się za nią wstawia.
    - To wy wpakowałyście nas wszystkich w to gówno. Wy jesteście odpowiedzialne za to co się stało.
    Julie zrównała się z Dustinem i założyła ręce na piersiach w wyzywającej pozie.
    - Nie mam obowiązku wam pomagać – powiedziała Sinner. - Oczywiście mogłabym to zrobić za odpowiednią sumę pieniędzy albo…
    - Nie masz nic – przerwał jej Dustin. – Jak się stąd wydostaniemy, będziesz skończona. Trafisz do więzienia za masowe ludobójstwo. Jesteś niczym kobieca wersja Hitlera. Przepraszam, przy tobie jego działania wydają się niewinną zabawą.
    - Mylisz się. – Sinner przemawiała spokojnym, lodowatym tonem. W jej głosie nie było żadnej nici sympatii. – Mam wiedzę. Wiedzę jak bezpiecznie opuścić szkołę i jak uratować waszego kumpla. Beze mnie jesteście skończeni. Dla mnie ten chłopak jest tylko kolejnym nieudanym eksperymentem, który zostanie oznaczony odpowiednim numerkiem. Udzielę wam dobrej rady – jeśli chcecie jeszcze trochę pożyć to radzę go wyrzucić na korytarz póki jest jeszcze nieprzytomny. Z w pełni świadomym zombie będzie zdecydowanie gorzej.
    Julie nie wytrzymała. Nie znała Louisa długo, ale mimo ich początkowej niechęci był gotów ją bronić. Ze zgrozą uświadomiła sobie, że to przez to, że rzucił się jej na pomoc, ugryzł go zombiak.
    Wydała z siebie krzyk, w którym przebrzmiewał gniew i bezsilność. Skoczyła na Sinner i powaliła ją na podłogę.
    Kobieta tego się nie spodziewała, bo tylko jęknęła w zaskoczeniu i zasłoniła swoją twarz rękami. Julie była niższa od Sinner, ale ćwiczenia cheerleaderskie wyrobiły w jej drobnych rękach i nogach mięśnie. Oczywiście, że nie była zawodowym bokserem, ale to co umiała, połączone z efektem zaskoczenia działało zdecydowanie na jej korzyść.
    Przyszpiliła swoimi biodrami kościstą Sinner do podłogi i zadawała jej w twarz ciosy połączone z bardzo brzydkimi epitetami wypływającymi z jej ust. Przypomniała sobie jak kiedyś ojciec uczył ją, gdzie uderzyć, żeby mocno zabolało.
    - Może nie jestem geniuszem biologicznym. – Między każdym słowem pięść Julie boleśnie zderzała się z policzkiem Sinner. Mimo bolących knykci dziewczyna nie przestawała. – Ani chemicznym. Ale przynajmniej mogę ci tak obić mordę, że pożałujesz, że się kiedykolwiek urodziłaś.
    Dustin zerwał się na równe nogi i próbował ściągnąć z Sinner miotającą się Julie. Nigdy nie widział, żeby jakaś dziewczyna wpadła w taką furię. Chłopcy owszem, ale zawsze można było to zrzucić na buzujący testosteron. Nie przypuszczał, że będzie mu dane zobaczyć Julie – Julie Anderson, która zawsze była dla wszystkich miła, poruszała się z gracją i miała nienaganną fryzurę i makijaż – z wściekłością w oczach, zadającą ciosy, których nie powstydziłby się niejeden chłopak.
    - Puszczaj mnie Dustin! Tej suce się należy! Sam słyszałeś, co wygadywała!
    Chłopak mocno zacisnął ręce wokół Julie i napiął mięśnie brzucha, aby jej ciosy były mniej bolesne. Jego uścisk ani na chwilę nie zelżał.
    - Proszę Julie, proszę. Uspokój się.
    Nastolatka dalej się wyrywała, jednak z czasem zaczęła tracić siłę. Znieruchomiała, patrząc na Sinner.
    Pani profesor leżała na plecach. Jej twarz pokrywały czerwonawe smugi. Przez moment się nie poruszała i tylko wolne ruchy klatki piersiowej świadczyły, że jeszcze żyje.
    - Puszczę cię zaraz – powiedział wolno i wyraźnie Dustin do Julie. – Ty zostaniesz tutaj i nie rzucisz się znowu na Sinner, tylko poczekasz tutaj aż ja to załatwię. Zrozumieliśmy się?
    Dustin wielokrotnie widział swoich pijanych kolegów i wiedział jak należy z nimi postępować. Usłyszał gdzieś, że z ludźmi, którzy są wściekli należy postępować podobnie – mówić wolno i wyraźnie, konkretyzować polecenia, używać tylko tonu rozkazującego i nie pokazywać po sobie, że pozwala się na niesubordynację. Te oba rodzaje ludzi łączyło to, że byli nietrzeźwi – jednym nie pozwalał jasno myśleć alkohol, a drugich zaślepiał gniew.
    Julie powoli kiwnęła głową. Dustin powoli puścił ją i kiedy upewnił, że dziewczyna zamierza dochować tajemnicy, podszedł w stronę Sinner.
    Dustin patrząc na twarz swojej niedawnej nauczycielki, uznał, że nie warto robić sobie wroga w Julie. Rozwścieczona była niczym tornado, które niszczyło wszystko, co stanęło na jej drodze.
    Z bliska zobaczył, że lewy policzek Sinner przecinają cztery, równomiernie ułożone bruzdy – ślady po paznokciach Julie. Na jej brodzie było kilka siniaków, które zaczęły już przybierać fioletową barwę. Z nosa ciekła strużka krwi. W tak poobijanym stanie – dosłownie i w przenośni – Sinner już nie przypominała kogoś, kto jest zdolny do strasznych czynów. Bliżej jej było do kloszarda z najgorszej części miasta.
    Dustin wziął ją za ramiona i bez zbędnych ceregieli podciągnął ją o ścianę, żeby się oparła i było jej wygodniej mówić. Sinner splunęła na adidasy Dustina śliną zmieszaną z krwią.
    - Zmieniłaś zdanie?
    Chłopak trzymał ją mocno za nadgarstki, aby nie mogła się wyrwać i zrobić mu krzywdy. W jej oczach widział czystą nienawiść. Gorąco miał nadzieję, że ona w jego oczach może zobaczyć to samo.
    - Plugawa gówniara. Mnie się nie dotyka.
    - Słuchaj, bo mam wrażenie, że moja przyjaciółka nie dostatecznie cię załatwia. – Dustin przyszpilił swoimi kolanami jej ręce. Sinner nie mogła się poruszyć. Wyjął z kieszeni kawałek szkła, który wcześniej podała mu Julie. Było na niej trochę zakrzepłej krwi Louisa. – Widzisz to? Albo powiesz mi w tym momencie jak odwrócić skutki twojego przeklętego eksperymentu, albo to zaraz znajdzie się na twoim gardle. Nie będę się ani przez moment zastanawiał.
    - Nie masz odwagi odebrać mi życia. – Sinner rzuciła mu wyzywające spojrzenie.
    - Chociaż jak jednak dłużej nad tym pomyślę, to dochodzę do wniosku, że zasługujesz na inny los. Powinniśmy wrzucić cię w sam środek twojego „eksperymentu”. – W tym miejscu Dustin wykonał cudzysłów manualny. – A tak się składa, że wiem, gdzie znaleźć dużo skupisko zombie.
    Po twarzy Sinner przemknął cień zaskoczenia, jednak rzuciła tylko wyzywającym tonem:
    - Idź do diabła.
    Dustin nie zamierzał pokazywać, że jest uległy, słaby i niezdolny do wykonania swoich gróźb. Przyłożył odłamek szkła do szyi Sinner. Z miejsca, w którym ostra krawędź zetknęła się ze skórą, pociekła szkarłatna ciecz.
    - Stój!
    Okrzyk należał do Jules, która do tej pory milczała cicho i stała nieruchomo. Nie wstawiła się ani za swoim bratem, ani za swoją pracodawczynią, z którą przebywała przez ostatnie kilka miesięcy. Dustin nie ruszył się z miejsca, ale jego ręka się zatrzymała.
    - Nikt nie zasługuje na śmierć, nawet ona.
    - A Louis to co? Pies? Może sobie tutaj zdychać, kiedy my sobie spokojnie dyskutujemy?
    - Nie, to jest niesprawiedliwe. – Jules przełknęła głośno ślinę. – Skoro ona wam nie chce powiedzieć, co może go odratować, ja to zrobię. Jest pewna mieszanka chemiczna, która podana w odpowiednim czasie, działa jak odtrutka.
    - Super, jesteśmy w pracowni chemicznej – warknęła Julie. - Czemu jej nie przygotujesz, chcąc ocalić życie swojej cennej pani doktor?
    - Mając do dyspozycji chemikalia, które tu są mogę tylko spowolnić rozprzestrzenie się wirusa. Aby je wyleczyć potrzebuję kilku składników, których tutaj nie ma. – Widząc wściekła minę Julie, dodała pośpiesznie: - Można je znaleźć w szkole.
    - Gdzie są w takim razie? – spytała niecierpliwym tonem Julie.
    - Słyszeliście może o szkolnej piwnicy, w której uczniowie zostają po lekcjach?

_____________________________________________
Witajcie po kolejnej przerwie! (powinnam pójść do piekła, za takie zwlekanie z rozdziałem)
Jednak żyję w nieustannej nadziei, że każdy z Was, moi drodzy czytelnicy, jest w stanie zrozumieć, że ostatnie tygodnie szkoły są trudne, a kiedy jest się na obozie, bardzo trudno napisać coś nowego. 
(Właśnie, jeśli któraś z moich ukochanych Herosek z Kulki czyta tego posta, wiedzcie, że bardzo za wami tęsknię i pierwsza pomoc opisana w tym rozdziale jest wyniesiona z naszych zajęć xd)
Oczywiście, za wszystkimi innymi też tęskniłam :)
P S Jestem obecnie w miejscu, gdzie nie ma internetu, a mam komputer, więc postaram się coś jeszcze naskrobać. 
P S 2 Mam pewne problemy z dodaniem zwiastunu, ale chyba skorzystam z serwisu zwanego YouTube, abyście mogli go jak najszybciej zobaczyć (wg mojej łódzkiej teenwolfiary - tak mówię o Tobie - jest całkiem niezły)